NIE BĘDZIE INNYCH ZAKOŃCZEŃ
Magazyn Opinii PISMO

Ta historia była tak banalna, że trudno mi w nią uwierzyć. Zaczęła się w marcowy czwartek przed południem. A może w smutną środę, z początkiem kwietnia, kiedy nie było jeszcze żadnych oznak wiosny, a te, które nieśmiało wychylały się do świata, zasypał śnieg. Bo przecież plecień. Najokrutniejszy miesiąc. Tak mówili, tak pisali, więc dlaczego miałoby się nie sprawdzić. Ta historia była tak banalna, że mogła być i o tobie, i o mnie, i o niej też. O każdej z nas. Chociaż żadna nie sądziła, że mogłoby się to przytrafić właśnie jej. Innym owszem, zdarzało się. Ale mnie? Słyszałam o przypadkach, że znajoma koleżanki, mama sąsiadki, jakaś celebrytka, córka kuzynki, dziewczyna w kwiecie wieku, siostra przyjaciela i ta, która śpiewała, że już nie ma dzikich plaż. Ale że ja? Jak to – ja?

Ta historia była tak banalna, że… Mnóstwo takich przydarza się co dzień, niezależnie od szerokości geograficznej, pory roku, stanu konta. Początek jest zwykle podobny. Zawiązanie akcji, punkt zwrotny, potem może być różnie, zależy od stopnia złośliwości, woli walki, szczęścia albo pecha.

Scenariusz takiej historii może się rozwijać modelowo jak hollywoodzki film, trójaktówka ze strzelbą, która powieszona na ścianie w pierwszym akcie w trzecim musi wypalić i trafić prosto w serce. Może to być strzał niosący śmierć, a może tylko drasnąć. Co cię nie zabije, to. Bohaterka i przeciwności, które stara się pokonać. Jej droga, jej przemiana. Katharsis, litość i trwoga, prowadzące do oczyszczenia. Kulminacja, podczas której napięcie sięga zenitu.
 

I jeszcze chwyt z fałszywym zakończeniem.

Wszyscy już płakali nad jej losem, a jednak w scenariuszu będzie happy end. Zwyciężyła. Siedzi uśmiechnięta na werandzie pięknego domu, wokół niej gromadka dzieci i wnucząt, kotów, psów, w tle zachodzące słońce, magic hour tak uwielbiana przez operatorów obrazu, muzyka skomponowana w tonacji niosącej nadzieję i pokrzepienie. Dość. Napisy końcowe.

całość tu



SŁOWO NA W/ THE W-WORD
International Writers Workshop Literary Festival, Hong Kong Baptist University, Opening Ceremony, 2022


Tylko oni wiedzieli, co znaczy to słowo. Czym pachnie, jak smakuje, gdzie boli najbardziej. Ile czasu się goi, jakie zostawia blizny. Woleli nie wypowiadać go na głos, szczególnie przy nas, byliśmy wtedy jeszcze dziećmi, trzeba nas było chronić. Wiedzę o tym, co ich spotkało, zdobywaliśmy przypadkiem, nie rozumiejąc. Bo dlaczego dziadek zawsze nosił w kieszeni kromkę chleba, a babcia słysząc wystrzały noworocznych fajerwerków zamiast cieszyć się i oglądać na niebie kolorowy spektakl, uciekała do łazienki. No właśnie -  dlaczego.

Dziwni starsi ludzie, ich niezrozumiałe zachowania, gromadzenie mąki i świec na czarną godzinę. Po co to komu, skoro do sklepu pięć minut. Czym jest ta czarna godzina? Nikt nam nie wytłumaczył, ale czuliśmy wtedy, że nie można sobie z tego żartować, to zbyt poważne, oni coś przeżyli, coś pamiętają. Ale co. 

Dla nas to słowo było zabawą. Biegaliśmy po podwórku z karabinami z patyków, wrzeszcząc tratatatata i bumbumbumbum. Kryliśmy się za drzewami, robiliśmy uniki, padaliśmy na ziemię ranni albo martwi, tylko po to, by za moment wstać i walczyć dalej. My napadaliśmy na tamtych, innym razem tamci atakowali nas. Do utraty sił, aż nam się znudziło, aż mama wyjrzała przez okno i krzyknęła: obiad. Wtedy trzeba było wojnę szybko skończyć, posilić się kotletem mielonym z mizerią albo pomidorówką z ryżem i z pełnym brzuchem można było strzelać od nowa.

Nie rozumieliśmy, ale odmienialiśmy to słowo przez wszystkie przypadki, prawie na każdej lekcji. Historia: przyczyny wojny, przebieg wojny, skutki wojny. Język polski: kiedy przyjdą podpalić twój dom, stań u drzwi, bagnet na broń, trzeba krwi. Geografia: przed wojną granicą biegła wzdłuż rzeki, a teraz pasmem gór. Fizyka: jeżeli pocisk wystrzelony został z prędkością… I tak dalej, i tak w kółko. Słowo na w i jego brzmienie jak brzemię, w czasie przeszłym dokonanym, bo jakżeby inaczej, nigdy w odniesieniu do nas samych.

Gdy pytaliśmy babcię, w co się bawiła jak była mała, odpowiadała: ja nie miałam dzieciństwa, okupacja mi wszystko zabrała. Więc szliśmy do dziadka, ale on milczał, czasem tylko zdejmował z regału wielką muszlę, przykładał ją do mojego ucha, pytał: słyszysz? Fale łagodnie uderzają o brzeg, szumi wiatr, w oddali skrzeczą mewy, łopoczą skrzydłami. Tam jest bezpiecznie, tam słychać spokój.

Słuchaliśmy uważnie i zaczynaliśmy powoli rozumieć, że słowo na w, którego babcia i dziadek nie chcieli wypowiadać na głos, ma moc bezpowrotnego zniszczenia. Paraliżuje, ogłusza hukiem, robi w sercu wyrwę, zostawia za sobą pożogę. Śmierdzi prochem i mordem. Śni się koszmarem, ściska klatkę piersiową, zabiera oddech, wydobywa się z płuc głuchym wyciem aż w końcu budzi w środku nocy dając do zrozumienia, że wszystko straszne co minęło, wciąż siedzi w głowie, gnieździ się w zakamarkach duszy, nie chce odejść.

Dorastaliśmy w mieście, w którym nie sposób było iść na spacer, nie natrafiając na miejsca pamięci. Pamiątkowe tablice na ścianach budynków, tu zginęło tylu i tylu, tu rozstrzelano tylu i tylu, tam spłonęło, tam zbombardowano, tam zgładzono. Przyjeżdżali turyści z zagranicy, dziwili się, że stolica taka brzydka, że nie ma prawdziwej starówki. Tłumaczyliśmy, że Warsaw, znaczy war saw, saw the war. To miasto widziało wojnę. Kiwali głowami: no tak, no tak, i czym prędzej jechali zwiedzać zabytki Krakowa.

Żyliśmy uśpieni naiwną wiarą, że to się już więcej nie zdarzy. A przynajmniej nie nam, nie w naszym świecie, nie na naszej szerokości geograficznej. Syci i rozleniwieni dobrobytem, bezpieczni do dnia, w którym tamci wdarli się na teren naszych sąsiadów.

Świat się zatrzymał i nie wiedział, co robić. Bo może to wewnętrzna sprawa, nie nasz ten konflikt, propaganda, fake news. Polityka, biznes. A wtedy tamci zrzucili bombę na przedszkole. Wozami opancerzonymi rozjechali placyk zabaw. Rozstrzelali dziewczynkę.

Nic już nie jest jak było. Słowo na w jest na ustach nas wszystkich. Codziennie po przebudzeniu patrzę w wiadomości. Sprawdzam, który z moich przyjaciół logował się w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Jeśli jest ślad, oddycham z ulgą - żyją. Oleh 5 godzin temu - szuka w Charkowie ludzi do pomocy w ewakuacji niepełnosprawnych,  Julia 8 godzin temu - organizuje transport ze Lwowa na zachód, Siarhiej 2 godziny temu - filmuje zniszczenia w Buczy, Jurij 10 minut temu - siedzi w schronie w Tarnopolu, napisał wiersz, Andriy – online, publikuje apel, błaga świat o pomoc.

A świat?      

Nie ma już przy mnie babci i dziadka, nie zapytam ich, jak teraz żyć. Co będzie dalej. Co świat może zrobić, by to zakończyć. Siedzę w bezpiecznym miejscu i zżera mnie bezradność. Czarna godzina trwa znacznie dłużej niż sześćdziesiąt minut.

Zdejmuję z regału wielką muszlę, która kiedyś należała do dziadka. Przykładam do ucha, nasłuchuję. Czekam na szum fal, na łagodny wiatr, na spokój. Na odpowiedź.

Głucha cisza.

Jutro nasypię do muszli ziemię. Włożę kilka nasion. Będę podlewać.

Może się uda. Może wykiełkują.    

Nie pozostaje mi nic innego, jak mieć nadzieję.

I pisać dalej.  



********************************************************************

THE W-WORD

Only they knew what this word meant. What it smelled like, what it tasted like, where it hurt the most. How long it took to heal, what kind of scars it left. They preferred not to say it out loud, especially in front of us – we were still children then, we needed to be protected. We gained knowledge of what had happened to them by chance, and we didn’t understand it. Why grandpa always carried a slice of bread in his pocket, and why grandma hid in the bathroom at the sound of New Year’s fireworks instead of rejoicing and watching the colourful spectacle in the sky. Why indeed.

Strange old people and their incomprehensible behaviour, stocking up on flour and candles for a rainy day. What’s it for when the shop is five minutes away? What is this rainy day? No one explained it to us, but we sensed at the time that we shouldn’t joke about it, that it was too serious, that they had experienced something, they remembered something. But what.

For us, the word was a game. We would run around the yard with rifles made of sticks, shouting, ‘boom-boom-boom’ and ‘bang-bang-bang-bang’. We would hide behind trees, dodge, and fall to the ground wounded or dead only to get up again and continue fighting. We would attack them, other times they would attack us.

Until we were worn out, until we got bored, until mum looked out the window and yelled, ‘dinner’s ready’. Then you had to finish the war quickly, eat a minced meat chop with cucumber salad or tomato soup with rice, and once your belly was full, you could start shooting again.

We did not understand it, but we would decline it flawlessly. And we did – in almost every class. History: causes of war, course of war, effects of war. Polish language: when they come to set your house on fire, stand at the door, fix bayonets, blood must be shed. Geography: before the war the border ran along the river, now it runs along the mountain range. Physics: if the projectile was fired at the speed of... And so on and so forth. The w-word and its lurid tone, in the past tense only, never in reference to ourselves.

When we asked grandma what she used to play when she was little, she would say, ‘I didn’t have a childhood, the occupation took everything away from me’. So we would go to grandpa, but he wouldn’t answer, sometimes he would just take a big shell off the rack, put it to my ear and ask, ‘can you hear it?’. The waves gently hit the shore, the wind hums, seagulls squawk and flap their wings in the distance. It’s safe and peaceful there, you can hear it.

We listened carefully and were slowly beginning to understand that the w-word, which grandma and grandpa did not want to say out loud, had the power of irreversible destruction. It paralyses, deafens with a bang, makes a hole in the heart, leaves a conflagration behind. It stinks of gunpowder and murder. It turns dreams into nightmares, tightens your chest, knocks the wind out of you, escapes the lungs with a deafening howl until you finally wake up in the middle of the night realising that all those horrors of the past are still in the head, nesting in the recesses of the soul, refusing to go away.

We grew up in a city where it was impossible to go for a walk without coming across a memorial. Commemorative plaques on the walls of buildings: this many died here, that many were shot there, there was a fire, a bombing, an extermination. Tourists from abroad would come and be surprised that the capital was so ugly, that there was no real Old Town. We explained that Warsaw means ‘war saw’, saw the war. The city has seen war. They would nod with understanding, then quickly leave to see the sights of Kraków.

We lived in the naive belief that it would not happen again. Or at least not to us, not in our world, not at our latitude. Satiated and indulged with prosperity, safe until the day they invaded our neighbours’ territory.

The world stopped and did not know what to do. Because maybe it is an internal affair, not our conflict, propaganda, fake news.

And then they dropped a bomb on a kindergarten.

They crushed a playground with armoured vehicles.

They shot a little girl.

Nothing is as it used to be any more. The w-word is on everyone’s lips. Every day I wake up and check the news. I check which of my friends have logged on in the last twelve hours. If there is a trace, I sigh with relief – they are alive. Oleh 5 hours ago – looking for people in Kharkiv to help evacuate the disabled, Julia 8 hours ago – organising transport from Lviv to the west, Siarhiej 2 hours ago – filming the destruction in Bucha, Jurij 10 minutes ago – sitting in a shelter in Ternopil, wrote a poem, Andriy – online, posting an appeal, begging the world for help.

And the world?

Grandma and grandpa are no longer by my side, I cannot ask them how to live now. What comes next. What can the world do to end this. I sit in a safe place and I am being consumed by powerlessness. The rainy day lasts much longer than a day.

I take the large seashell that once belonged to my grandpa off the rack. I put it to my ear, I listen. I await the sound of the waves, the gentle breeze, the calm. I await the answer.

A deafening silence.

Tomorrow I will pour soil into the seashell. I will put in some seeds. I will be watering it.

Maybe it will work. Maybe they will sprout.

There is nothing left for me to do but keep hoping.

And keep writing.

(Translated by Pozena Tłumaczenia)

 

 

NIECH PANI BĘDZIE DLA NIEGO TŁEM
Nowy Napis, 2021


Rok 1981, Watykan. Kilkuosobowa delegacja reprezentantów „Solidarności” z wizytą u papieża. Sekretarz Jana Pawła II, Stanisław Dziwisz, prosi Annę Walentynowicz do osobnego pokoju i mówi: „Pani Anno, Wałęsa zdobył tytuł światowego przywódcy ruchu robotniczego, bardzo proszę, niech pani będzie dla niego tłem”.

Sześć miesięcy wcześniej, w sierpniu 1980 roku, to w jej obronie stanęła Stocznia Gdańska. To ona trzeciego dnia strajku wraz z innymi kobietami (Ewą Ossowską, Aliną Pienkowską, Henryką Krzywonos) sprawiła, że robotnicy zostali na terenie zakładu i kontynuowali protest. Jeśli tylko przeanalizować tę opowieść o wielkim społecznym zrywie, który w efekcie doprowadził do przemian w całej Europie Środkowo-Wschodniej, pod kątem punktów zwrotnych i momentów kluczowych, można z całym przekonaniem stwierdzić, że gdyby nie ta drobna suwnicowa, idealistka o twardych zasadach oraz wielkim sercu, nie wydarzyłoby się coś takiego jak „Solidarność”. Jednak kilka miesięcy po podpisaniu porozumień sierpniowych, które dały nadzieję na zmianę, ów spontaniczny, niehierarchiczny ruch ewoluował w struktury, mężczyźni opracowywali strategie i rozdawali karty, a kobieta, która dała temu początek, usłyszała, że ma się usunąć na drugi plan – ma stać się tłem.

Rok 1989, Gdańsk. Przedstawiciele NSZZ „Solidarność” spotykają się na plebanii kościoła Świętej Brygidy, by przedyskutować plan działań w najbliższym czasie. Za chwilę w Warszawie rozpoczną się obrady Okrągłego Stołu. Anna Walentynowicz zjawia się nieoczekiwanie i próbuje wejść do pomieszczenia. Lech Wałęsa zagradza jej drogę:

 – Pani nie zapraszałem.
 – Lechu, ja ci te drzwi otworzyłam w '80 roku.
 – Ale teraz ja je przed panią zamykam.
Trzask.

Na ikonicznej fotografii przedstawiającej okrągły mebel, symbol bezkrwawych przemian, przy którym siedzi kilkadziesiąt osób, uważna obserwatorka dostrzeże różowy punkcik w lewym dolnym rogu. To jedyna kobieta wśród przedstawicieli strony solidarnościowej – Grażyna Staniszewska. Gdzie się podziały inne? Te, które tworzyły struktury podziemia, które były internowane, więzione, szantażowane, które organizowały protesty, pomoc dla więźniów politycznych, które drukowały i dystrybuowały nielegalną prasę? Jak to gdzie? W drugim planie, poza kadrem uchwycony na zdjęciu, stukają w klawisze maszyn do pisania, przepisując słowa mężczyzn, które ci nabazgrali długopisami na kartkach. Są tłem.

A gdzie jest wtedy Anna Walentynowicz? Razem z koleżanką z Wolnych Związków Zawodowych Joanną Dudą-Gwiazdą i grupą anarchistycznej młodzieży protestują na ulicy z transparentem: „Nie dajmy rozkraść Polski”.

Rok 2009, Warszawa. Na zaproszenie Muzeum Sztuki Nowoczesnej do Polski przyjeżdża chorwacka artystka Sanja Iveković. Dwudziesta rocznica pierwszych częściowo wolnych wyborów, które dały zwycięstwo „Solidarności”, staje się dla Iveković pretekstem do stworzenia pracy-instalacji zatytułowanej Niewidzialne kobiety „Solidarności”. Składa się na nią między innymi kilka fotografii. Wyblakłe biało-szare zdjęcia przedstawiają portrety kobiet, które zostały wymazane ze zbiorowej pamięci. Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, kim są te wymazane kobiety, na stronie MSN-u nie znajdzie odpowiedzi. Dowie się innych rzeczy, na przykład tego, w jakiej technice została wykonana praca: „lightbox”, „portrety na piance fotograficznej”, że projekt Iveković był częścią publikacji w „Wysokich Obcasach” i „Krytyce Politycznej”. W pięciominutowym filmie o Niewidzialnych kobietach „Solidarności”, zrealizowanym we współpracy Muzeum z TVP, w którym po wystawie oprowadza Anda Rottenberg, nie pada nazwisko żadnej ze sfotografowanych kobiet. Wybrzmiewa za to gorzka puenta: „Zdjęcia bohaterek »Solidarności« są tak wydrukowane, że nie widać na nich dokładnie twarzy. To bardzo symboliczne, że ich wizerunki płowieją”.

Ja wiem, kim są sportretowane kobiety. Pięć lat pracowałam nad filmem i książką, w których starałam się sprawić, żeby „spłowiałe wizerunki” nabrały znów kształtów. Udaje mi się rozpoznać niektóre z nich: Joannę Szczęsną, Krystynę Starczewską, Annę Bikont, Ewę Kulik. Jednak dla przeciętnego odbiorcy bohaterki „Solidarności” znów są tłem. Blakną, a pamięć o nich się rozmywa.

Gdzie jest w tym czasie Anna Walentynowicz? Obchodzi swoje osiemdziesiąte urodziny na uroczystości, która zorganizowana została na jej cześć w Pałacu Prezydenckim. Od Lecha Kaczyńskiego dostaje bukiet osiemdziesięciu róż. Kiedy rok później oboje zginą w katastrofie lotniczej i media będą informować o ofiarach, o Lechu Kaczyńskim dziennikarze powiedzą – prezydent, o Annie Walentynowicz – osoba towarzysząca. Ale to nie koniec historii o bohaterkach, które w oficjalnej narracji stały się tłem.

Rok 2012, Warszawa. Miasto przygotowuje się do wydarzeń upamiętniających 4 czerwca. Impreza, jaką szykują władze stolicy, odbędzie się pod hasłem: „Wyłącz system, włącz kobiety”. Artykuł w „Gazecie Wyborczej” zilustrowany został zdjęciem zrobionym na placu Defilad. Fotografia przedstawia czołg, wokół którego stoi kilka modelek w tanecznych pozach, w karnawałowych strojach bikini ozdobionych piórami, a w podpisie można przeczytać: „W programie między innymi spacer śladem opozycjonistek, spotkanie z Joanną Szczęsną i Henryką Wujec”. Przyznam, że nie mam pojęcia, która z tancerek samby to Szczęsna, a która Wujec. Nie mówiąc już o tym, że prawidłowe imię „Henryki” brzmi Ludwika – autor podpisu najwyraźniej pomylił ją z mężem Henrykiem.

Rok 2013, Polska. Do kin wchodzi film Wajdy Człowiek z nadziei. Opowiada głównie o Wałęsie, Anna Walentynowicz pojawia się w drugim planie, jest tłem. Jeszcze w trakcie zdjęć jej wnuk – Piotr Walentynowicz – zabronił producentom używania wizerunku jego babci w filmie, który według niego: „nie jest filmem historycznym, przedstawiającym strajki, czy dokumentem, lecz hagiografią Wałęsy”. Ale to nie jedyny wizerunek bohaterki sierpniowego strajku, który w tym filmie został okrojony do tła. Postać Ewy Ossowskiej, która ubrana w długi biały sweter, stojąc na wózku akumulatorowym, razem z Wałęsą przemawiała podczas strajku do robotników (co uwiecznili fotoreporterzy obecni w tamtym czasie na terenie stoczni), została zastąpiona anonimowym mężczyzną w jasnej kurtce. Jakie były powody tej decyzji reżyserskiej, nie miałam niestety okazji zapytać mistrza.

Rok 2015, Podkowa Leśna. W Domu Kultury trwa spotkanie po projekcji filmu dokumentalnego Solidarność według kobiet. Wśród publiczności jest były działacz opozycji Zbigniew Bujak, który mówi:

W „Solidarności” była cała masa dzielnych kobiet. Ale dlaczego nie było ich przy Okrągłym Stole i później? Może i mogły być, ale myśmy nie potrafili wtedy zagospodarować ich potencjału, chociażby Walentynowicz. Zresztą, sami państwo wiecie, że to była prosta kobieta, nie miała wykształcenia.

A jakie wykształcenie miał elektryk, który w 1980 roku został przywódcą sierpniowego strajku, a dziesięć lat później prezydentem Polski?

Rok 2018, Gdańsk. Europejskie Centrum Solidarności ma ambicje – jak czytam na jego stronie – być „centrum dialogu o współczesnym świecie”. Twórcy multimedialnej wystawy stałej, której realizacja kosztowała trzydzieści osiem milionów złotych, obiecują: „Każdy, kto odwiedza tę wystawę, ma szansę odnaleźć swoje własne odniesienia do historii i współczesności”. Szukam więc swoich własnych odniesień. W jednej z sal trafiam na kabinę sterowniczą suwnicy, na której pracowała Anna Walentynowicz. Widziałam tę kabinę kilka lat wcześniej w olbrzymiej hali stoczniowej, zawieszoną na wysokości kilku metrów. Tu została wciśnięta do malutkiego pomieszczenia, gdzie brakuje skali. Realizacja ta nijak nie daje wyobrażenia o codziennej pracy suwnicowej Walentynowicz. Kolejne pomieszczenie poświęcone jest narodzinom „Solidarności”. Widzę słynne tablice z postulatami, oryginalny plan stoczni, wózek akumulatorowy, który podczas strajku służył za mównicę i za konfesjonał. W kącie, na półprzezroczystym szkle, ledwie dostrzegam zdjęcia czterech kobiet, które uratowały strajk. Ossowska, Krzywonos, Pienkowska, Walentynowicz. Światło pada na nie w taki sposób, że aby rozpoznać twarze i przeczytać krótkie notki biograficzne o bohaterkach, należy stanąć w odpowiednim punkcie oraz przechylić głowę. W innym wypadku można je potraktować jako tło dla innych eksponatów na wystawie. Przy wyjściu jest możliwość zostawienia wiadomości na kartce, którą następnie przykleja się do ściany, gdzie są już setki innych, układających się w wielki napis SOLIDARNOŚĆ. Moje pytanie jest krótkie: gdzie się podziały kobiety?

Kalendarium zdarzeń, które przedstawiłam powyżej, mimo że wpisuje się w dzieje „Solidarności”, dotyczy czegoś zupełnie innego. To opowieść o konsekwentnym, choć bywa że bezmyślnym, wymazywaniu kobiet z historii, pozbawianiu ich imion, nazwisk, sprowadzaniu do tła. To przykład tego, jak powiela się schemat męskocentrycznej narracji, i że czasem nawet najszlachetniejsze intencje, przyświecające próbom przywrócenia historii zapomnianych bohaterek, nie chronią przed ich niezamierzonym upupieniem. Bo czymże innym, jak nie właśnie upupieniem, jest sytuacja, w której zaproszona do programu telewizyjnego Barbara Labuda, opowiadając o roli kobiet w podziemiu, wspomina koleżanki drukarki, na co rozmówcy pytają lekceważąco: jakie drukarki? Czarno-białe czy kolorowe? I wybuchają śmiechem.

Kiedy z Piotrem Śliwowskim pokazywaliśmy Solidarność według kobiet w różnych miejscach w Polsce i na świecie, często spotykaliśmy się z refleksjami widzów: dlaczego kobiety usunęły się w cień? Dlaczego oddały wszystko walkowerem? Dlaczego nie zadbały, by o nich pamiętano? Powinny były zawalczyć o swoje. Wejść do polityki. Podjąć wyzwanie. Wziąć odpowiedzialność. Gdyby tylko były bardziej zdecydowane, mocniej tupnęły nogą, rozpychały się łokciami i tak dalej, i tak dalej. Przez jakiś czas myślałam, że nie ma jasnej odpowiedzi na to pytanie. Bo patriarchat, bo wychowanie, bo skomplikowany czas, bo kobieca skromność, bo… Jednak im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mocniejsze mam przekonanie, że to nie kobiety stały się tłem, to sposób narracji zepchnął je na drugi plan. Kto więc utrwalił ten wykluczający sposób narracji?

Historycy, dla których najistotniejsze były daty, nazwiska i funkcje dające się określić konkretnymi rzeczownikami: przywódca, przewodniczący, zastępca, założyciel. A że wiele kobiet używało w tamtym czasie pseudonimów, często męskich, dla badaczy bezimienne bohaterki stały się nieważne. Archiwiści, którzy nie zadali sobie trudu, by porządnie opisać fotografie i ustalić tożsamość uwiecznionych na nich osób. Fotoreporterzy, którzy robiąc zdjęcia w czasie decydujących dla historii wydarzeń, tak ustawiali się z aparatem fotograficznym, że twarze kobiet były ucięte, nieostre albo przysłonięte jakimś przedmiotem. Dziennikarze, którzy pisząc o działaczkach, nie mogli się powstrzymać przed nadawaniem im przydomków: Królowa Podziemnego Druku, Stoczniowa Joanna d’Arc, Miss „Solidarności” oraz skupiali się na komentowaniu ich urody, co sprawiało, że zasługi kobiet schodziły na dalszy plan. Kuratorzy i autorzy wystaw, którzy dobierali materiały do ekspozycji w taki sposób, że kobiety stawały się jednym z wielu podrozdziałów opowieści. A także wszyscy ci, którzy nadal twierdzą, że zapomniane bohaterki powinny były lepiej zadbać o należne im miejsce w historii. Spisywać wspomnienia, gromadzić archiwa, bywać w mediach, upominać się o swoje. Otóż nie, zapomniane bohaterki nic nie powinny, a za stan rzeczy, w którym wciąż mamy problem z brakującą połową dziejów, odpowiadają nasze niedbalstwo, ignorancja oraz sztampowe myślenie. Zastanówmy się: co my możemy zrobić, by herstoria stała się nieodłączną częścią historii?

Kobiety „Solidarności” to nie jedyne wygumkowane z historii bohaterki. Przekonałam się o tym, gdy z filmem „Solidarność” według kobiet jeździliśmy po świecie i niemal wszędzie podczas rozmów z publicznością okazywało się, że tam też historia kobiet została napisana na marginesie. Dla Koreanek taką białą plamą są comfort women – kobiety wykorzystywane seksualnie przez żołnierzy japońskich w czasie II wojny światowej. W Irlandii – udział kobiet w powstaniu wielkanocnym. W Czechach – historie sygnatariuszek Karty 77. W Niemczech – działaczki opozycji NRD. Na Ukrainie – dziewczyny uczestniczące w Rewolucji Godności. Na szczęście coś się zmienia, o tych ostatnich powstał film dokumentalny Women of Maidan.

Żeby zrozumieć, skąd te braki, trzeba sięgnąć do czasów, kiedy kobiety nie miały praw. I zdać sobie sprawę z tego, że sto lat częściowego równouprawnienia – wobec wieków niewoli i całkowitej zależności kobiet od mężczyzn – to zbyt krótki czas, by dokonała się trwała zmiana w myśleniu oraz w postępowaniu. Kto pisał historię, gdy tylko nieliczni byli piśmienni, a w gronie naukowców i myślicieli trwały dyskusje, czy kobieta jest „wyższą odmiana zwierzęcia czy może niższą odmianą anioła”? Kto wówczas decydował o tym, co dla historii jest istotne, a co nie? Nieliczna garstka mężczyzn należących do elit. To oni mieli monopol na przekazywanie wiedzy o przodkach i to oni pisali dzieje, w których ważniejsze niż losy człowieka były liczby, daty, nazwiska. Nie wspominając już o roli kobiet.

Trzy badaczki: Edyta Głowacka-Sobiech, Iwona Chmura-Rutkowska i Izabela Skórzyńska przeanalizowały zawartość szkolnych podręczników do historii pod kątem obecności kobiet, a wyniki swojej pracy opublikowały w książce Niegodne historii. Spośród postaci wymienionych imiennie mężczyźni stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent osób. Kobiety, jeśli już są w podręcznikach, to zwykle na ilustracjach albo reprodukcjach: stanowią bezimienny element tła . A przecież mamy w naszej historii niesamowite przodkinie, którym zawdzięczamy między innymi prawa wyborcze oraz dostęp do nauki na uczelniach wyższych, i które mogłyby być dla nas inspiracją – konspiratorki, bojownice, żołnierki, reformatorki, noblistki, naukowczynie. Niestety, najbardziej znana z tego grona Maria Skłodowska-Curie nie jest na świecie kojarzona z Polską. Mało kto wie, że po skończeniu Sorbony uczona wróciła na ziemie polskie i chciała kontynuować pracę naukową na Uniwersytecie Jagiellońskim, lecz spotkała się z odmową. Tylko dlatego, że była kobietą. Wyjechała więc do Paryża i to dla Francji zdobyła dwa Noble.

Ile dzisiejszych studentek i studentów wie o Kazimierze Bujwidowej, która w 1894 roku dała kobietom możliwość studiowania na UJ? Jak wiele współczesnych posłanek i posłów zna historię Marii Dulębianki – pierwszej kandydatki do sejmu? Która z lekarek słyszała o żyjącej w XVII wieku cyruliczce Magdalenie Bendzisławskiej? A która z podróżniczek o pionierce antropologii – Marii Czaplickiej, która na początku XX wieku w ramach badań przemierzyła ponad pięć tysięcy kilometrów przez syberyjską tundrę? Kto wie, że to dzięki Aleksandrze Szczerbińskiej Piłsudski zdał sobie sprawę z wagi postulatu praw „bez różnicy płci”, co wpisał w roku 1918 do dekretu? I że autorką tego właśnie postulatu była Paulina Kuczalska-Reinschmit? Komu znane są słowa Narcyzy Żmichowskiej, że:

możecie same po ulicach chodzić, koleją jeździć, o czym chcecie, o rozumnych książkach czy nierozumnych plotkach w towarzystwie rozmawiać, wszystko to winnyście pierwszym radownicom, co wam wśród szyderstw i wydziwiań drogę utorowały

– i kto ma świadomość, kim były wspomniane radownice?

Niewątpliwie jedną z takich radownic była Anna Walentynowicz. Charyzmatyczna legenda „Solidarności”, bezkompromisowa i odważna. Kobieta, bez której nie wydarzyłaby się „Solidarność”, a której później poradzono, że ma stać się tłem. I robiono wiele, by ją tam zepchnąć. Na szczęście tak się nie stało, bo czasy, w których historię tworzyła nieliczna grupka mężczyzn umiejących pisać, dawno już się skończyły, a o przeszłości i o tym, co z niej wynika dla przyszłości, może opowiadać, kto chce.

Herstoria potrzebna jest nie tylko po to, by oddać hołd zapomnianym, ale przede wszystkim, byśmy miały skąd czerpać, byśmy nie powtarzały błędów i mogły się uczyć z doświadczeń naszych poprzedniczek. Nie znając historii, nie zdołamy zrozumieć współczesności, nie mówiąc już o spojrzeniu w przyszłość. „Utrata pamięci niesie z sobą utratę suwerenności” – powiedziała działaczka opozycji w PRL-u Ewa Bugno-Zaleska, jedna z bohaterek książki Ewy Kondratowicz Szminka na sztandarze. Dlaczego mamy dbać o pamięć? Bo zbyt długo byłyśmy zależne i ubezwłasnowolnione, byśmy teraz mogły pozwolić sobie na utratę suwerenności. Po co nam suwerenność? Żebyśmy mogły decydować o sobie i mieć wpływ na otaczającą nas rzeczywistość.

W jakim celu piszemy herstorię? Żeby już nikt więcej nie mógł powiedzieć: „Niech pani będzie dla niego tłem”.

Tekst pochodzi z 11. numeru kwartalnika „Nowy Napis”.

WOLNA POLKA. Portret działaczki Krystyny Stachowiak
Nowy Napis, 2021


Kiedy się umawiałyśmy, powiedziałam, że nie ma potrzeby, by się fatygowała, że sobie poradzę, ale ona mimo wszystko zjawia się na peronie. W ciemnym kapeluszu, czarnej maseczce z czerwoną błyskawicą, naszyjniku z koralików z literami układającymi się w słowo: „konstytucja”. Idzie o kulach, spod płaszcza widać bluzkę z napisem „Wolna Polka”. W drodze do miejsca, gdzie będziemy mogły spokojnie porozmawiać, Krysia spotyka wiele osób, pozdrawiają, pytają, co słychać. Jednemu z sąsiadów tłumaczy:

– Przyjechała z Warszawy pisać o mnie bajki.

Prostuję:

– Nie bajki, tylko prawdę.

Sąsiad do mnie na to:

– Krysia to dobra kobieta, ale ma jedną wadę. – Unoszę brwi zdziwiona, a on zaczyna skakać i mówi: – Hop, hop, hop. – Po czym dodaje: – We wszystkich manifach bierze udział. Mówię jej: odpuść już sobie, ale ona nie, idzie.

– Bo ja jestem taka ulicznica – odpowiada ze śmiechem Krysia.

– A dziś nie podskakujesz? – pyta zaczepnie sąsiad.

– Dziś sobota. Mam gościówę. I niech mi ktoś spróbuje podskoczyć.

Na obrazie, który stoi w centralnym miejscu na regale, Krystyna ma długie rozpuszczone białe włosy, wielkie oczy, głębokie i niebieskie, zatroskany wyraz twarzy. Ale troska, z jaką patrzy, to nie przygnębienie, raczej rodzaj czułości, która polega na tym, że gdy widzisz ludzką krzywdę – reagujesz, pomagasz, solidaryzujesz się.

Krystyna zwraca się do mnie, jakby chciała przedstawić mi tę z obrazu:

– To jest Krysia – Indianka.

Zamyślona, ale gotowa nieść pomoc. Silna, wytrwała i nieugięta mimo przeciwności. Widać, że swoje przeżyła, widać, jak ją to ukształtowało.

Ale pod spodem, niewyeksponowany, bo zakryła go Indianka, stoi drugi portret Krysi – Działaczka. Ciężko będzie skakać po meblach i zdejmować obrazy, więc Krysia pokazuje mi jego zdjęcie. Działaczka jest skupiona, konkretna, włosy związała z tyłu, nosi czerwony żakiet i okulary w prostokątnych ciemnych oprawkach. Sprawia wrażenie zasadniczej, konsekwentnej w działaniu, upartej. Oba portrety namalowała Kama Kuik. Nie muszę pytać, który Krystyna lubi bardziej. Ja też wolę Krysię – Indiankę.

– Mama urodziła mnie w Chełmży, tuż po wojnie, ojciec zmarł przed moimi narodzinami. Byłyśmy same i jeszcze jak byłam mała, mama wyjechała na tak zwany dziki zachód, w zielonogórskie. Jeździłyśmy od wsi do wsi, od PGR-u do PGR-u. Byłam na nią zła, że się tak tułamy. Wystarczyło, że ktoś powiedział jej coś przykrego, brała manatki, przyjeżdżał wóz drabiniasty – wrzucała tam cały swój dobytek wraz ze mną i ruszałyśmy dalej. Dopiero później zrozumiałam, że to dlatego, że w czasie II wojny światowej mama przeżyła tragedię. Była na robotach przymusowych w Essen, kiedy dowiedziała się, że banderowcy bestialsko zamordowali jej córkę, trzyletnią Irenkę. Za nóżki, głową o mur. Mama wpadła w szał i zaczęła wyzywać Hitlera najgorszymi słowami, jakie znała. Już ją brali na rozstrzelanie, ale w końcu stało się tak, że trafiła do obozu koncentracyjnego w Dachau. Tam spędziła rok i osiem miesięcy. To była katorga. Jak Amerykanie wkraczali, hitlerowcy spędzili setki ludzi do wielkiej hali i strzelali na oślep. Gdy ktoś spadł pod trupa, przeżył. Z kilku tysięcy osób uratowały się dziewięćdziesiąt cztery, w tym moja mama. Była szczęśliwa, że wojna się skończyła, że wreszcie ma co jeść. I tak jeździłyśmy po tym dzikim zachodzie, aż poszłam do technikum z internatem i od tego momentu zaczęłam się udzielać społecznie.

Wśród odznaczeń, które Krystyna otrzymała za swoją działalność i które przechowuje w specjalnym pudełku, są między innymi: Krzyż Wolności i Solidarności, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, medal z okazji dziesięciolecia NSZZ „Solidarność” ZPM H. Cegielski „z podziękowaniem za wspólną walkę i wierność ideałom Solidarności”, medal od Prezydenta Miasta Poznania „internowanym w stanie wojennym”, 15 lat NSZZ „Solidarność” NSZZ „Solidarność„ „dziękuje Gdańsk – Leszno 1980 – 2010”, dyplom od Komitetu Obchodów 35. Rocznicy Poznańskiego Czerwca za „solidarność, serdeczną życzliwość, bezinteresowną pomoc”, pamiątkowy medal z wizerunkiem Lecha Wałęsy i napisem „pokojowa Nagroda Nobla”, a także odznaki: za zasługi dla Polskiego Związku Działkowców i Zasłużony Działkowiec. Jest też dyplom „z okazji dwudziestej rocznicy zmian ustrojowych w Polsce” z podziękowaniami od wojewody lubuskiego i starosty wschowskiego, ze słowami: „Pragniemy wyrazić naszą wdzięczność wobec Polki, która po odzyskaniu przez Polskę niepodległości poprzez ciężką pracę oraz osobiste zaangażowanie, w dalszym ciągu przyczynia się do budowania wspólnego dobra”. Ostatnie podziękowania są z roku 2018 „za uczestnictwo w stu protestach w obronie wolnych i niezależnych sądów”.

 

– Od zawsze byłam społecznikiem. Od urodzenia. W technikum byłam starszą internatu, w celi starszą celi, w „Solidarności” działałam aktywnie przez trzydzieści lat, od jej początków aż do 2010. Prawa pracownicze, później problemy bezrobocia, bezdomności. Na wszystkim się nie znałam, ale były sprawy, w których byłam dobra. Moją potrzebą było nieść pomoc drugiemu człowiekowi. Nie oczekiwałam podziękowań. Związkowcem byłam od momentu, kiedy zaczęłam pracować, miałam wtedy dziewiętnaście lat. Interesowałam się tym, co dzieje się z pracownikami, reagowałam na krzywdy, no i byłam przy tym przedsiębiorcza i pyskata. Miałam też kilkuletnie doświadczenie we współpracy z Kołami Gospodyń Wiejskich. Jak się zaczęła „Solidarność”, pracowałam we Wschowie, w Spółdzielni Pracy Wytwórczo-Usługowej. Typowo kobiecy zakład, szyłyśmy różne kapcie-łapcie, które za grube pieniążki sprzedawane były potem do NRD.

Był początek września 1980 roku, mój kolega Marek Chwistek wrócił z Gdańska i zaczął opowiadać o tym, co się tam wydarzyło. 6 września w południe maszyny w naszym zakładzie zostały zatrzymane, wylegliśmy na plac i przemówiłam. Że powinniśmy na wzór tego, co wydarzyło się w Gdańsku, organizować się jako wolny niezależny związek zawodowy. W dwa miesiące do „Solidarności” zapisało się 80 procent załogi, a załoga liczyła prawie pięćset osób. Ruszyliśmy do innych zakładów, powstał zespół Koordynacyjny Ziemi Wschowskiej, któremu szefowałam. Wschowa liczyła około piętnastu tysięcy ludzi. Malutka niby mieścinka, ale dla nas to był prawie że Paryż. I udało się.

Jako przewodnicząca tego zespołu czuwałam nad całością, ale musiałam pogodzić obowiązki domowe z „Solidarnością”. Mąż pracował na dwie zmiany, młodsza córka w żłobku, starsza w przedszkolu, musieliśmy się uzupełniać i przez ten pierwszy czas jakoś sobie radziliśmy. Aż dostałam telefon z zaproszeniem, żeby pojechać do Leszna i wybrać Komisję Założycielską Województwa Leszczyńskiego. Pojechało nas tam siedem osób, w tym ja i mój małżonek, który nie pozwolił, żebym jechała sama, i tam padło pytanie, czy Wschowa ma kandydaturę. Wstał kolega i powiedział:

– Tak, Krysię Stachowiak.

Nie zdążyłam nawet zareagować, bo mój mąż od razu zabrał głos:

– Baby? Do dzieci i do garów!

Wtedy obudziła się we mnie lwica. Nie mogłam pozwolić, żeby mąż dyktował mi warunki, poza tym czułam się zaszczycona tą propozycją i powiedziałam: tak.

W mieszkaniu Krystyny jest dużo pamiątek, śladów działalności oraz zaangażowania. Część z nich to pamiątkowe fotografie, oprawione i powieszone na ścianach właściwie na każdym skrawku wolnego miejsca. Krystyna na demonstracji z transparentem „Mniej atomów – więcej domów”, Krystyna we wzorzystej sukience obok mężczyzny, który mówi coś przez tubę, Krystyna na ulicy, tuż za nią milicjanci z tarczami. Krystyna z działaczem opozycji PRL Henrykiem Wujcem, w towarzystwie sygnatariuszki porozumień sierpniowych Henryki Krzywonos. W centralnym miejscu wisi zdjęcie Krysi, która z rozwianymi białymi włosami idzie przed siebie pewnym krokiem, niosąc dumnie flagę Unii Europejskiej, a za nią powiewają flagi Komitetu Obrony Demokracji. Są także zdjęcia córek i wnuczki, ale na żadnej fotografii nie ma pana Stachowiaka.

– Mąż był bardzo niezadowolony. Nie wspierał mnie. Ale ja wtedy wierzyłam, że całą Polskę wygramy, że będzie pięknie. Wszystko falowało w piersi, oddychało się ledwo, ledwo. W tamtym czasie oddałam działalności serce, często przejmowałam pałeczkę, co wcale nie znaczy, że byłam najważniejsza, wszyscy byliśmy ważni – od robola do profesora.

I wtedy mój mąż powiedział: albo „Solidarność”, albo ja. Nie odpowiadało mu, że się poświęcam „Solidarności”. Byłam zmuszona wybierać, zrezygnowałam więc z funkcji przewodniczącej, ale zostałam wiceprzewodniczącą. Małżeństwo zaczęło się sypać. W gablotach domu kultury pojawiały się dziwne rysunki, przedstawiające niedźwiedzie, nam, działaczom, zaczęto radzić, żebyśmy się pilnowali, bo może nas spotkać krzywda. Nikt nic nie wiedział, ale były domysły, że coś się wydarzy.

Któregoś razu małżonek Stachowiak powiedział: „Weź no, Krysia, trochę przyhamuj, bo cię wywiozą na białe niedźwiedzie”. Zaczęłam się zastanawiać, ale postanowiłam, że się nie ulęknę. Nie dlatego, że chcę teraz zgrywać wielką bohaterkę, tylko z przekory. Nie, bo nie. Co ma być, to będzie. Jeśli jest nas dziesięć milionów, wszystkich nie zamkną. Ale przyszedł moment, że zapukali do drzwi. W nocy z 12 na 13 [grudnia 1981 roku], kwadrans po północy, łomot. Ja śpiąca mówię: „Waldek, idź, zobacz, kto to”. Otworzył drzwi, a tam czterech z pepeszami: „Krysia, po ciebie przyszli”. Zrywam się z łóżka, facet wręcza mi pismo o internowaniu, że działałam przeciwko aparatowi państwowemu, bla, bla, bla…

Powiedziałam tym panom, że muszę tylko poinstruować męża, jak ma sobie radzić. Łapy mi się trzęsły z nerwów, zaczęłam szukać kartek żywnościowych, bo mąż się tym nie zajmował. Kartki to był obowiązek żony. Musiałam mu wytłumaczyć, co ma za to kupić i że to, co jest wycięte – znaczy, że już kupione. Szybko się ubrałam i wtedy obudziły się dzieci. Wyskoczyły w piżamach do przedpokoju, zaczęły płakać. Powiedziałam: „Pozwólcie panowie, że się pożegnam z dziećmi”, a do córek: „Kochane moje, idźcie spać, ci panowie tylko na chwilę mnie zabierają, bo muszą ze mną porozmawiać, ale mama do was wróci”.

Jeszcze wtedy nie płakałam, byłam w miarę silna, ale teraz, jak opowiadam – nie tylko teraz, za każdym razem jak sobie to przypominam – bardzo wszystko przeżywam.

Krystyna wyjmuje z paczki cienkiego papierosa. Mówiła wcześniej, że pali od 54 lat, i że właściwie chciała przestać, ale ktoś jej powiedział, że jak rzuci zupełnie, to będzie szok dla organizmu, więc pali tylko cienkie, najwyżej trzy dziennie. Ale teraz, w czasie opowieści o internowaniu wypala dwa, jednego za drugim. Pytam, czy robimy przerwę, czy chce odpocząć, ale nie chce. Tak jakby chciała mieć już tę opowieść za sobą. Dopiero wieczorem wyjmie stare dokumenty, pokaże mi decyzję o internowaniu, świadectwo zwolnienia z ośrodka odosobnienia w Poznaniu, list z więzienia do męża, w którym szczegółowo tłumaczy mu kolory kartek żywnościowych, gdzie są schowane prezenty gwiazdkowe i który jest przeznaczony dla kogo – „dla Ciebie, Waldku, koszula”. Zachowała nawet kwit depozytowy z datą 13.12.81, na którym jest lista przedmiotów odebranych w czasie rewizji osobistej. Portmonetka, lusterko, wkład do długopisu, łańcuszek koloru żółtego, torebka damska skórzana (której nazwę milicjant zapisał przez „u”), 1932 złote i 44 grosze, klucze sztuk dziesięć oraz szalik.

– Dokument o internowaniu zostawiłam w domu, dlatego się uchował, bo podobno tym, co mieli ze sobą – zabierali. Dużą suką milicyjną zawieźli mnie na komendę. Tam zmusili, żebym się rozebrała do naga. Kazali robić przysiady i wypinać pupę, żeby sprawdzić, czy nie schowałam tam czegoś. Mnie, porządnej matce, która nigdy nie miała żadnych romansów, dla której nagość była święta, tylko pomiędzy małżonkami. A oni mnie upokorzyli, potraktowali jak złodzieja czy bandytę, mnie – działaczkę.

Nic nie znaleźli i wobec tego kazali się ubrać, zaprowadzili do celi. Z nerwów zaczął mnie boleć brzuch, tak mocno jak na rozwolnienie. Myślałam, że zwariuję, i zaczęłam krzyczeć, że muszę do ubikacji, że potrzebuję pomocy. W końcu zaprowadzili mnie do toalety, ale drzwi zostawili otwarte i stali przy nich. Wyobraź sobie, że ja nie byłam w stanie zrobić tego, co powinno się zrobić. Mimo bólu.

W międzyczasie zwieziono następnych ludzi i około drugiej nad ranem wyprowadzono nas do suk. Mnie, skutą w kajdanki, zawieziono do komendy wojewódzkiej w Lesznie. Internowane były jeszcze cztery inne kobiety. Około czwartej wsadzono nas znów do milicyjnych samochodów i jechaliśmy kawalkadą do Ostrowa Wielkopolskiego. Przecierałam ręką szyby w aucie i jak kogoś zobaczyłam, machałam, ktoś nawet nam odmachał. Nie wiem, czy wtedy nad ranem ludzie wiedzieli już, że jest stan wojenny, ale myśmy wtedy myślały, że nas rzeczywiście wiozą na białe niedźwiedzie. Taka była psychoza.

O siódmej rano dowieźli nas pod wielką bramę więzienną, uchylono okno, usłyszałyśmy, jak przemawia Jaruzelski. A to więzienie w Ostrowie po raz pierwszy widziało kobiety, bo to był zakład męski. Tam byłyśmy do rana następnego dnia i z 13 na 14, tuż po północy, znów kazano nam się zbierać. Aż w końcu trafiłyśmy do Poznania na Młyńską. Drugi oddział żeński, cela numer szesnaście. Siedziałam z Izą Szeremietiew, żonką Romka Szeremietiewa, którą zamknęli dlatego, że jej mąż był działaczem, z instrumentariuszką Dorotą Kubiak i z nauczycielką Anką Martynów.

Na środku celi była ubikacja, przepierzenie o wysokości metra z obu stron, jedna miska do mycia ciała i twarzy, żadnej ciepłej wody. Codziennie któraś z nas dostawała okres i podmywałyśmy się w tej jednej misce, przepraszam, że mówię o takich sprawach, ale to było coś niewyobrażalnego. Zrobiłyśmy szum i w końcu przyszedł do nas ksiądz, któremu żeśmy się poskarżyły. Od tego czasu miałyśmy już jedno wiaderko ciepłej wody dziennie.

Każdej nocy, mniej więcej co godzinę, zapalano nam światła i budzono pod pretekstem, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. A już o piątej rano łomot buciorów, ja do dziś czasem, jak się przebudzę w nocy, słyszę ten łomot. Albo chrobot w zamku, otwierały się drzwi i wszystkie musiałyśmy od razu stać na baczność. Izę Szeremietiew maltretował jeden klawisz, degenerat seksualny, zabierał ją na przesłuchania, próbował coś na niej wymuszać, ale się nie dała. I wyobraź sobie, że przez te trzy tygodnie więzienia – ja, osoba wierząca – ani razu nie mogłam zmówić pacierza. Żegnałam się, Ojcze nasz i byłam zablokowana.

Od Świąt Bożego Narodzenia zaczęłam głodówkę na znak protestu. Pamiętam, jak w pierwszy dzień Świąt wszystkie strasznie głośno śpiewałyśmy: „Za nasz spokojny dom, za życie matek, żon, będziemy bronić miast i wsi, aż do ostatniej kropli krwi”. Wtedy z piętra niżej odezwali się kryminaliści, przysłali gryps, że są gotowi w ramach naszego protestu poderżnąć sobie żyły. Odpisałyśmy im, że nie mogą tego zrobić, ale ucieszyłyśmy się, że kryminaliści stanęli w naszej obronie. To było coś niesamowitego.

Po tygodniu głodówki powiedziano mi, że mam się zbierać. Myślałam, że mnie przenoszą w inne miejsce, ale okazało się, że wychodzę na wolność. Wróciłam do domu, a pierwsze słowa, jakie usłyszałam od męża, brzmiały: „I po co ci to było?”.

 

Zanim wyjdziemy na spacer, żeby odetchnąć po tej dawce wspomnień, Krystyna opowiada, jak więzienne przeżycia odbiły się na jej zdrowiu psychicznym. Że trzy miesiące była na oddziale dla znerwicowanych w szpitalu w Kościanie. Że córki zaczęły się jej bać, bo ktoś im wmówił, że: „mama zwariowała”. I że esbecja kusiła ją biletem w jedną stronę oraz pomarańczami, ale Krystyna odmówiła: „Jestem Polką, tu się urodziłam i nigdzie nie będę wyjeżdżać”. Nie udało się uratować małżeństwa Stachowiaków, a z rozprawy sądowej – prowadzonej przez panią prokurator, która była wrogiem „Solidarności” – Krystynę dwa razy musiało zabrać pogotowie. Ojciec dostał opiekę nad córkami, Krysia przez dwa lata zmuszona była płacić alimenty byłemu mężowi.

– Oddałam „Solidarności” zdrowie, serce i sprawy osobiste. Przeżyłam tragedię rodzinną. Wyjechałam do Poznania. Ale działalności nie porzuciłam. Dzięki Oli Bessert nawiązałam współpracę z Solidarnością Walczącą – ulotki, drukowanie, zbiórki pieniędzy dla potrzebujących. Z późniejszą żoną Macieja Frankiewicza – Joasią, która miała wtedy siedemnaście lat – rozstawiałyśmy się na ulicy Święty Marcin ze stoliczkiem, na którym miałyśmy na sprzedaż książki drugiego obiegu. A jak szedł milicjant, chowałyśmy się do kina Muza – tam była nasz kryjówka. Na demonstracjach byłam może nie w pierwszym, ale w drugim szeregu, i jak trzeba było iść – to szłam, nawet na czołgi. Przez dwa lata, każdego 30 dnia miesiąca jeździliśmy do Warszawy, na Żoliborz, pilnować grobu księdza Popiełuszki, żeby ubecy nie weszli i nie zabrali księdza Jerzego. Wtedy poznałam między innymi Kalinę Jędrusik, która przychodziła do nas z dwoma wielkimi spanielami. Zatrzymywali mnie w tamtym czasie co chwila, na trzy godziny, na dwanaście godzin, w miejscu pracy, pod kościołem, na ulicy, w ciągu jednego roku siedem–dziesięć razy byłam zatrzymywana pod byle jakim pretekstem.

W roku 1988 Krystyna Stachowiak wysyła do prokuratora wojewódzkiego w Poznaniu skargę, w której szczegółowo opisuje wszystkie zatrzymania. List kończy słowami: 

Bezprawne prześladowania mojej osoby nie wynikają z prowadzenia działalności niezgodnej z prawem, bo takiej nigdy mi nie udowodniono, lecz są wynikiem moich poglądów politycznych i społecznych, do których, jak każdy obywatel PRL, mam zagwarantowane w konstytucji prawo. Niniejszym wnioskuję do Prokuratora Wojewódzkiego o spowodowanie zaniechania represji wobec mnie i poinformowanie mnie o poczynionych w tym kierunku krokach.

Korespondencję w tej sprawie prowadzi przez trzy kolejne lata, a w roku 1991 Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich odpowiada: prokurator przyznał, iż działania MO i SB były podejmowane wyłącznie z powodów politycznych. Jednocześnie stwierdza, że:

działania były bezprawne […]. Przeszkodą formalną do wszczęcia postępowania przez Prokuraturę okazał się przepis […] o przebaczeniu i puszczeniu w niepamięć niektórych przestępstw i wykroczeń, który to przepis obliguje sądy i prokuraturę do niewszczynania postępowań karnych w sprawach o przestępstwa popełnione z powodów politycznych.

– W latach 90. pracowałam dalej, trzeba było służyć sprawom pracowniczym. W „Solidarności” założyłyśmy Sekcję Kobiet. Chciałyśmy polepszenia warunków pracy, wyrównania zarobków na tych samych stanowiskach, żeby kobiety miały zagwarantowane miejsca w radach pracowniczych. Wśród celów, jakie sobie postawiłyśmy, były też: pomoc matkom samotnie wychowującym dzieci, likwidacja bezrobocia wśród kobiet, nawiązanie współpracy z organizacjami kobiecymi w Polsce i na świecie. To miała być nie tylko polityka równości, ale przede wszystkim polityka pomocy i uświadamiania. Byłyśmy cztery: Teresa Starmach z Krakowa, która została pierwszą przewodniczącą Sekcji, Irena Krzyżanowska z Mazowsza, Ewa Sawicka z Białegostoku, a z Wielkopolski ja – Krystyna Stachowiak. Zaczęłyśmy organizować sekcje regionalne, a dzięki Małgosi Tarasiewicz, która znała bardzo dobrze język angielski i była wówczas naszą pełnomocniczką, dostałyśmy z Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych pieniądze, które miały być przeznaczone na naszą działalność. Za te pieniądze udało nam się zorganizować szkolenie z obsługi komputera dla grupy około pięćdziesięciu kobiet i przygotowałyśmy pierwszy numer biuletynu „Kobieta”. Zdołałyśmy wydać tylko jeden, bo wkrótce pieniądze nam zabrano, zostały wchłonięte przez ogólną „Solidarność”. Nie pytaj dlaczego, taka jest polityka. Zazdrośni faceci uznali, że nie można pozwolić dziewuchom za dużo się gospodarzyć.

Egzemplarz tego jedynego numeru „Kobiety” leży u Krystyny w szufladzie, obok statutu Sekcji Kobiet i wydawanego jeszcze w latach 80. niezależnego pisma „Róbmy swoje”. Redaktorki „Kobiety” piszą we wstępie: 

Polska jest trudnym krajem dla organizacji kobiecej. Nie zaczynamy od zera, ale od wartości ujemnych. Według opinii wielkiej liczby kobiet, w Polsce dyskryminacji nie ma. Kobiety to jedna trzecia „Solidarności”. Na pewno w odmienny sposób od mężczyzny postrzega pewne problemy kobieta, która oprócz tego, że jest matką i żoną, pracuje zawodowo. Bywa jednak i tak, że kobiety nie mają możliwości wypowiedzenia swojego punktu widzenia. Temu właśnie celowi ma służyć nasze pismo.

Na kolejnych stronach można przeczytać artykuł o tym, że: „na kobiety pracujące zawodowo czeka w domu jeszcze drugi dzień pracy” i o tym, że: „rodzina się zmienia, a jej definicja powinna być rozszerzona, biorąc pod uwagę rosnącą liczbę rozwodów, spadek zawieranych małżeństw, a także fakt, że coraz bardziej powszechne stają się gospodarstwa prowadzone wyłącznie przez kobiety”. Autorki zaproponowały między innymi sformułowania: „rodzina społeczna”, „rodzina odtworzona”, „rodzina z jednym rodzicem”. Jest tekst o kobietach „Solidarności” z początku lat 80. I o tym, „jak kryzys wpłynął na kształtowanie świadomości i zachowań kobiet”.

– Pojawiła się też kwestia aborcji. A że „Solidarność” musiała mieć określone stanowisko, nie było w tym temacie dyskusji. Próbowałam jednak uzmysłowić kobietom, że mają prawo wypowiedzieć się publicznie, i rozesłałam wśród działaczek Sekcji ankietę. Jedno z pytań brzmiało: „Czy jesteś za ochroną życia poczętego?”. Tak właśnie sformułowane, nie inaczej. Ja jako działaczka kobieca odpowiedziałam, że tak, ale jeśli dziecko ma się urodzić chore, niepełnosprawne, albo jeśli matka ma umrzeć, to jestem za tym, żeby ciążę usunąć. I zostałam oskarżona o to, że jestem za aborcją.

 

Mimo że działaczki nie mają dość funduszy, by wydawać kolejne numery biuletynu „Kobieta”, Krystyna nie daje za wygraną i coraz częściej wykorzystuje łamy prasy, by głosić swoje poglądy na sprawy kobiet. W 1995 roku w „Expresie Poznańskim”, w artykule zatytułowanym Mężczyznom wstęp wzbroniony, deklaruje: „Nie jestem feministką, ale uważam, że kobiety są silniejsze i często mądrzejsze od mężczyzn, lecz wychowane w tradycji męskiej dominacji zbyt łatwo godzą się z rolą drugoplanową”. W tym samym roku w „Gazecie Poznańskiej”: „Jeśli chcemy mieć w pracy zawodowej szanse na kierownicze stanowiska, musimy być pod każdym względem co najmniej cztery razy lepiej przygotowane niż mężczyźni”. W roku 1997 „Tygodnik Solidarność” publikuje tekst zatytułowany Jesteśmy ponad podziałami, rozmowa z Krystyną Stachowiak – prezesem Wielkopolskiego Społecznego Ruchu Przeciwdziałaniu Bezrobociu, w którym Krystyna przekonuje: 

śmiało można mówić o dyskryminacji kobiet na rynku pracy. Mężczyzna – niezależnie od tego, czy ma lat trzydzieści lub czterdzieści – łatwiej znajdzie zatrudnienie niż kobieta w równym stopniu przygotowana do zawodu. Dla pracodawcy trzydziestoletnia niewiasta nie jest już atrakcyjnym kandydatem na pracownika. Dlatego nowy program, który przygotowujemy, chcemy realizować w dużej mierze pod kątem kobiet.

– Jako Ruch Przeciwdziałania Bezrobociu opiniowaliśmy różne ustawy, organizowaliśmy szkolenia dla bezrobotnych – i mieliśmy osiągnięcia, bo w ciągu roku siedemdziesiąt procent kobiet znajdowało pracę albo zaczynało własne przedsięwzięcia. Rok w rok robiliśmy „choinki” dla dzieci z biednych rodzin. Każde z tysiąca dzieciaków wychodziło z imprezy z paczuszką o wartości stu złotych. Przyjeżdżała do nas Majka Jeżowska, Trubadurzy, Krzysztof Krawczyk… Do dziś zdarza się, że ktoś mnie zaczepia na ulicy, mówi, że pamięta te „choinki” na Zamku, dziękuje. W tamtym czasie z ramienia „Solidarności” – i jako przedstawicielka Ruchu Przeciwdziałania Bezrobociu – zgłosiłam swoją kandydaturę na radną Poznania. Miałam być w pierwszej trójce, ale zjawił się pan senator Przemysław, który trząsł wtedy regionem, i powiada do przewodniczącego „Solidarności”, że nie można pozwolić, żeby Krystyna była w pierwszej trójce. Dlaczego? Ponieważ Krystyna jest rozwódką. A to jest niemoralne. W końcu startowałam z miejsca ósmego, dwadzieścia osób chodziło z moimi malutkimi plakacikami, i udało mi się zostać radną Poznania.

Trzydzieści lat w „Solidarności”, w tym szesnaście jako przewodnicząca Regionalnej Sekcji Krajowej, jedenaście w Stowarzyszeniu Wielkopolskiego Ruchu Przeciwdziałania Bezrobociu, radna osiedla Jeżyce, radna miasta Poznania, osiem lat jako ławnik Sądu Rejonowego, w tym cztery jako Przewodnicząca Rady Ławniczej, czternaście lat wiceprezeska Rodzinnego Ogrodu Działkowego im. K. Marcinkowskiego.

– Pracy społecznej mi nie brakuje, wciąż działam, bo zależy mi na tym, by mieć wpływ na to, co się dzieje w naszym kraju. Z tego powodu weszłam do Komitetu Obrony Demokracji. Protestuję przeciwko temu, co mnie boli, co uważam za niesprawiedliwe. Z racji mojego wieku może nie wypada mi używać słów o ośmiu gwiazdkach, ale jakbym była młodsza, tobym krzyczała. Cały czas jestem po stronie kobiet, nie chcę się wymądrzać na temat aborcji, ponieważ ja już rodzić nie będę, ale chcę zadbać o moich potomnych. I na tyle, na ile mi moje możliwości zdrowotne pozwalają, jestem z ludźmi, walczę na ulicy, rozmawiam z młodymi.

Nie mam żadnych politycznych aspiracji, jestem już u schyłku życia, za chwilę skończę 75 lat, ale wciąż należę do „Solidarności”. I czuję się dumna, że uczestniczyłam w jej początkach. Dziś jestem zwykłym szeregowym członkiem związku, i to tylko dlatego, że jest tam słowo: solidarność. To nie jest już moja „Solidarność”, ale po tylu latach trudno byłoby po prostu odejść i powiedzieć: do widzenia.

 

Tekst pochodzi z 11. numeru kwartalnika „Nowy Napis”. 

JEDNA JEDYNA
opowiadanie, Miesięcznik ZNAK 2020


W tamto ciepłe czwartkowe popołudnie nie miała więcej niż szesnaście lat. Szła Stalową pewnym krokiem dorosłej kobiety, może i nawet zmęczonej, styranej, ale jak mógł rozpoznać od tyłu, że to właściwie jeszcze dziecko, w spódnicy za kolano, w luźnej bluzce. Po wyzwoleniu to wszyscy mieli wszystko za luźne, najbardziej w czterdziestym szóstym, siódmym, tylko buty miała za ciasne, bo stopy urosły a na nowe pantofle nie było, więc kuliła palce jak rasowa Chinka i szła szybko, bo na co tu czekać, kiedy się już nie ma ani mamy, ani taty, ani spokojnego mieszkania przy ulicy Freta, ani psa, co by wystawił kły i obronił, gdyby jakaś draka była, ani…
Tamto wszystko to jakby w życiu kogoś innego, kiedy na parapecie siadał wróbel zwiastując dobry dzień. Domy stały całe, ze ścianami, dachami, w bramie orkiestra grała: Dziś panna Andzia ma wychodne, dziś na Chłodnej będzie bal.
Teraz nie było parapetu, nie było ptaków, w bramach cisza, ulica dziurawa, skąpana w błocie, ale na końcu tej ulicy tęcza i ludziom się strasznie chciało, bo po tym jak mieli wokół siebie przez kilka lat tylko śmierć, to teraz nic tylko kochać.   
Więc ona szła, on za nią,
 nawet jeszcze nie widział jej twarzy, tylko włosy wijące się na ramionach i biodra, co się kołysały pod spódnicą. Po dziesięciu godzinach stania za ladą w sklepie jedyne na co miała ochotę to wreszcie się położyć, zasnąć spokojna i wolna. Ale on. Jego miarowy krok. Skręciła. On też. Zatrzymała się. Przystanął. Ruszyła znów. Wciąż ten mężczyzna. Zerknęła przez ramię. Ciemne włosy. Przystojny. Idzie prosto. Nie waha się. Odwróciła się znów. Napotkała jego wzrok. Uśmiechnął się. Zapatrzył. Potknął. Bum. Wpadł na latarnię.  
Stłumiła śmiech. On się ze wstydu spłonił. Był w tym wszystkim jakoś wzruszający, aż jej się odrobinę zrobiło żal. Inny niż te chłopaki, co się za nią uganiali. Poważny. Oczy miał niebieskie, a oczy niebieskie to życie królewskie.  
Pozwoliła, żeby szedł obok, choć zwykle odganiała tych wszystkich absztyfikantów - trzymaj się trzy metry za mną - mówiła im - nie bliżej. Słuchali, bo jaki mieli wybór. Jeden taki harpagan wdrapał się dla niej na komin cegielni. Patrz! - krzyczał i machał ręką. Kino za darmo, ale na co mi taki wariat – pomyślała. Drugi oka z niej nie spuszczał, wychodziła z domu, on przed drzwiami warował, patrzył jak wryty, jak w obrazek. Trzeci…
Ale ten. Ładną ma prezencję. Galancie. I taki delikatniutki na twarzy, choć widać, że starszy, że swoje już przeżył. Ale kto nie przeżył. Każdy kto to przeżył, ten wie.  
Więc on już nie za nią, on obok niej.  Powiedział imię, powiedział nazwisko. Na - ski się kończyło znaczy Polak, z prawdziwego zdarzenia - pomyślała. I popatrzyła na niego jeszcze przychylniej.  
A on ośmielony i od razu, że do Wrocławia mogą jechać, że tam mu oferują pracę, mieszkanie, że będą żyli wygodnie, inaczej. A ona, że absolutnie. Że po szwabach to się niczego nie dotknie, po szwabach się brzydzi, żadne tereny odzyskane jej nie interesują, tu jest jej teren, w Warszawie się urodziła i Warszawy za nic w świecie nie opuści, po tym jak z praskiego brzegu patrzyła na morze ognia, jak chodziła po gruzach i szukała ojca, jak go wreszcie znalazła żywego aż strumień krwi buchnął jej z nosa i zemdlała. Po tym wszystkim – nigdy.  
Tu jest moje miasto, choć już go nie ma, ale się jeszcze podniesie, jeszcze będzie. Tu są moje korzenie, choć nawet nie wiem, gdzie jest grób matki, ale nie wyjadę, za żadne skarby.  
I szli dalej. W błocie, ale w promieniach słońca. Z marzeniami o. Z nadzieją, że.  
Nie powiedział jej od razu o sobie. Patrzył tylko. Chłonął. Wiedział z tamtego mrocznego czasu, w którym widok na las przesłaniał mu drut kolczasty, że trzeba łapać chwilę, że skoro na zgliszczach zaczyna coś kiełkować, jeszcze bez kształtu, bez pąków, ale już zielone, to trzeba osłonić od wiatru, pielęgnować, nie dać zwiędnąć ani uschnąć. Że to cud, kiedy w pobojowisku, po tym jak przez życie przeszedł cyklon, pustosząc wszystko, nagle zaczyna się coś odradzać, jakieś dobre uczucie, pragnienie.
Miała dziecinną twarz, jak porcelanowa laleczka, ale w oczach głęboką studnię pełną smutku, uśmiech niewinny, ale jednak zadziorny, a kiedy zdjęła buty, bo nie miała już siły męczyć się w za ciasnych, i zobaczył jej skulone malutkie stopy, jak stąpają ostrożnie, pomału, ale wreszcie wyswobodzone, to nie mógł się powstrzymać, dopadł do niej i wziął ją w ramiona, do tańca.
Sam się siebie przestraszył, że od razu tak do dziewczyny, zachłannie, z impetem, ale nie umiał inaczej, tyle razy widział, jak szybko może się skończyć ludzkie życie, sekunda i po tobie, więc na co czekać, kiedy ja taki spragniony, a ty taka kruszynka.   
Pomyślał: zaraz mnie zdzieli w twarz.  
Krzyknie: coś pan, szaleju się opił, czy jak?  
Ale nie uderzyła. Nie odepchnęła. Zaciągnął się zapachem jej włosów, przysunął usta do ucha i zaśpiewał:  
- Tak mi wstyd, strasznie wstyd, lecz… zakochałem się…
Bo to się zwykle tak zaczyna.  
Ona i on, a pomiędzy nimi prąd, piorun, błyskawica. Przychodził na Stalową pod sklep, kiedy kończyła pracę, śpiewał jej: Jak uśmiech dziewczyny kochanej albo: Umówiłem się z nią na dziewiątą albo: Jest jedna jedyna. Tańczył z nią tango w ciemnej bramie, poszarpanej od kul, bo nie stać ich było na zabawę w lokalu, zresztą kto by ją wpuścił bosą i jego bez grosza przy duszy. Czasem nie mógł złapać tchu, kiedy ją odrywał od ziemi, wiedział jak bardzo to lubiła, ale nie zawsze miał tyle sił, raz nawet się straszliwie zakasłał. - Co ci? – spytała. - Nic. Przejdzie. – machnął ręką, ale naszła go wtedy złowieszcza myśl, że może nie przejść. Gdzieś w środku się bał, że ten czas, od kiedy zmartwychwstał w kwietniowym lesie we wschodnich Niemczech, dobiegnie wkrótce końca, więc trzeba się spieszyć z tym życiem, które miał cudem podarowane, trzeba się teraz nażyć na zapas, bo nie wiadomo, co czyha za rogiem.  
Aż nadszedł wieczór, w którym wyszła ze sklepu jakaś taka inna, odmieniona, chciała mu zrobić niespodziankę, więc za oszczędzone pieniądze poszła do fryzjera, uczesała się wysoko, w fale, tak jak się nosiły wtedy modne panie, była dumna, że tak ładnie wygląda. Zupełnie jak z katalogu. Albo nie: jak z pocztówki. Albo jeszcze lepiej: jak z piosenki. Mieć szesnaście lat i wyglądać jak z piosenki - to było coś, to była cała odradzająca się z popiołów Warszawa u jej bosych stóp, to było uczucie podobne do tego, kiedy na zapleczu z koleżanką wypiły na spółkę butelkę ciemnego Habersbuscha, nie tak wyobrażała sobie smak piwa, ale w połączeniu z papierosem, z dymem, który wypuszczały z ust, próbując zrobić kółeczko, raz nawet się udało, miała ta chwila słodki smak, bo wykradziona, wyszarpana pazurami, wbrew wszystkiemu. Może i zabraknie jutro na kolację, myślała, ale to nic, tak bardzo miała ochotę zrobić sobie przyjemność, delektować się tym, że ktoś układa jej włosy, rozczesuje grzebieniem od nasady aż po końce, raz za razem, czuć wtedy ciarki przechodzące od czubka głowy do karku, może przez trzy dni nie jeść, to nic, żołądek przyzwyczajony do głodu, do byle jakiego jedzenia, ale w tym momencie dałaby się pokroić za te paręnaście minut dotyku cudzej dłoni miękko rozdzielającej kosmyk za kosmykiem.  
I wyglądać tak jakby na Chłodnej znów się szykował bal.   
Głowę podniosła wyżej, dumna i zadowolona, będziemy tańczyć tango milonga, będziemy się całować, ale on z daleka naburmuszony, oschły. I zamiast: dobry wieczór, kochana to: gdzie masz włosy. Byłam u fryzjera. Ale gdzie masz włosy? I dotyka jej fal, wsuwa dłoń między spinki, zaczyna czochrać.  
Ona: zostaw. Ale on swoje.
 - Co cię napadło? - pyta go.
 - Chcę żebyś była tamta, moja.  
Jestem. - mówi ona. - Przecież. Twoja. – nie pojmuje, dlaczego ten mężczyzna, co brał ją w ramiona teraz stoi obrażony, bezradny jak chłopczyk.  
- Twoja - powtarza. - Twoja.  
Ale on skamieniały. Blady. Patrzy gdzieś ponad nią, poprzez nią, patrzy, ale nie widzi. Tylko ciało zostało, reszta wyparowała.  
A ona przecież nie chce, żeby znikał. Chce, żeby był. Tu. Teraz. Z nią.  
Tyle razy ktoś ją opuszczał. Najpierw mama, dawno temu, jeszcze przed okupacją, potem Dobek - pies, który skoczył szkopowi do gardła, później niedoszły szwagier - partyzant, co zanim go wzięli na rozstrzelanie, to stali i patrzyli aż skończy jeść barszcz – sadyści. Starsze siostry, które poszły za narzeczonymi, w swoje życia, w siną dal. Macocha się nie liczy, nie żal jej tej raszpli, co zamykała jedzenie na klucz, która podpisywała się krzyżykami i rozkrajała buraka na pół, żeby smarować sobie poliki na różowo.  
A ojciec. Ojciec znikał kilka razy i kilka razy odnajdywała go żywego, ale i on odszedł na zawsze, tuż po wyzwoleniu, zdążył jej tylko powiedzieć: to nie jest wolna Polska, czego nie zrozumiała, bo nie o Polsce myślała wtedy, tylko o tym, żeby mieć co do garnka włożyć i żeby nie rozpadł się w drobny mak ostatni kawałek rodziny, żeby nie została zupełnie sama na tym świecie. Ale los zdecydował inaczej.
Nie pozwoli, żeby znów. I krzyczy w twarz temu, co jeszcze wczoraj tak pięknie z nią pląsał, a dziś wydrążony, pokiereszowany i obcy. Krzyczy, żeby się wreszcie ocknął:    
- Czyja mam być, jak nikogo na świecie nie mam prócz ciebie?
Cisza. W oddali echo. Ciebie, ciebie, ciebie.   
On szeptem:  
- Przepraszam.  
Ona do niego:  
- Nie przepraszaj.  
On wysuwa w jej stronę drżącą dłoń, muska palce, tak jakby chciał sprawdzić, czy nie odskoczy jak oparzona. Nie odskoczyła. Chwyta jej rękę i przyciąga do ust. Całuje i już nie puści. Ta malutka rączka, te drobne paluszki, co najwyżej tylko do gry na fortepianie, nie do żadnej roboty, powinna mieć rękawiczki, jak dama, wskazujący, środkowy, serdeczny, mały, kciuk, wskazujący, środkowy, serdeczny… na każdym z nich złoży pocałunek, będzie wielbił, będzie…   
A ona:  
- Niech cię dunder świśnie.  
I stoją oboje w świetle latarni. On zdyszany, ale znów żywy, ona przy nim potargana, maleńka. Chciałby uklęknąć przed nią, chciałby jej powiedzieć, że sam nie rozumie, co w niego wstąpiło. Że to było pierwszy i ostatni raz. Że.
Ale nie mówi nic. Połyka słowa, bo nie może mu przejść przez gardło opowieść o chłopaku, którym był jeszcze kilka lat temu, jeszcze przed. Zdrowym, fajnym, dziarskim. Szedł ulicą akurat jak jechała ta ciężarówka z krytym dachem, a że był młody, to capnęli go bez pardonu, zapakowali i hen. Do fabryki samolotów, do Kassel. Psuł te maszyny, psuł jak mógł najlepiej, niech spadają, niech się roztrzaskują w proch, niech w górze gasną im silniki, niech odpadają skrzydła, niech… Póki się nie zorientowali.  
A wtedy to już się nikt nie certolił.
Trzy dni go tłukli bez przerwy, kiedy jeden już nie miał sił, przychodził następny.  
Później ciemność i raz za razem przebłyski. Tylko, żeby złapać oddech i nie utonąć. Skulić się do środka. Być poza ciałem. Poza bólem. Nie być. I znów. Może to były trzy dni, skąd wiedział, że trzy dni, w te trzy dni postarzał się o trzydzieści lat. Może to było trzydzieści lat?  
Ale jak jej to wszystko wytłumaczyć, żeby nie przestraszyć, przecież to jeszcze podlotek, przeżyła swoją gehennę, widziała gruzy, pożogę, po co jej więcej wojny, tej dziewczynie trzeba dać radość, spokojne sny, słońce o poranku, nowe porządne pantofle, rękawiczki, najlepiej dwie pary i jedne z koronki, dużo by tego wymieniać…   
Tamten chłopak, którym był jeszcze przed, umiałby jej to dać, ale ten, którym jest, budzi się w nocy z dzikim wyciem, z lękiem, że to, że udało mu się uciec z piekła, to nieprawda. Z piekła, nad którego bramą widniała sentencja: każdemu, co jego. Umiał czytać, znał niemiecki. Tak było. Każdemu. Co. Jego.   
Tamten chłopak, którym był jeszcze przed, na pewno by dziewczynie nie rozczochrał włosów, tamten był dobrze ułożony, jak rasowy dżentelmen, nie jakiś pierwszy lepszy cwaniak z miodem w uszach, nie łachudra, nie byle barachło.  
Ale tamtego chłopaka już nie ma. Zostały po nim resztki, właściwie nic by nie zostało, wtedy w lesie, gdy ich wyprowadzali czwórkami do nieba, gdyby szwab się nie odwrócił, nie był zajęty zapalaniem papierosa, gdyby chłopak nie schwytał w garść tej chwili i nie sturlał się ze wzniesienia, nie schował w krzakach, a potem…  
W gorączce, w suchym mchu, w wydrążonym pniu po starym dębie, w malignie, w rozdygotaniu, w strachu, czy go nie będą tropić, nie wiedział, że idzie na pomoc jakaś wyzwoleńcza armia, że tamci się ewakuują, ten ryk myśliwców to był tylko sen, a może nie, przyszła kobieta, dała mu koc, majaczenia, fatamorgany, dreszcze, przyniosła kartofli, kim była, zjawą? Dobrą wróżką? Ile tam był w tym lesie, trzy dni, trzy tygodnie czy trzydzieści lat?   
Teraz to nieistotne.  
Najważniejsze, że w końcu zmartwychwstał.   
Stoi o własnych siłach. Wdycha zapach najmilszej jego sercu. Trzyma ją za rękę. Chciałby jej powiedzieć o sobie, ale jakimi słowami? Łapanka? Roboty przymusowe? Obóz koncentracyjny? Do czego to porównać? Jakich przymiotników użyć? Po co w ogóle to okrucieństwo wypowiadać na głos?  
Lepiej nie mówić. Może kiedy indziej, siądzie z kartką i wszystko co pamięta spisze po kolei jak było, ale teraz kruszynko – dajmy temu spokój i żyjmy. Będę cię miłował, będę ubóstwiał, będę… wiesz, że bym ci nieba przychylił. Może i jestem pokiereszowany, może wpadam od czasu do czasu w stupor, wybacz mi, może zdrowie nadwyrężone, sprawdzali tam na mnie różne zarazki, ale ja jestem jeszcze młody, właściwie to ja się tam zahartowałem, bo co cię nie zabije, to…, więc zdrowie wróci, zobaczysz, jeszcze będę oddychał pełną piersią, podnosił cię w górę. Chodź.  
Mieliśmy fart, żeśmy się na tej ziemi spotkali, że dane nam było, nie zmarnujmy tego. Tańczmy tango i niech się już nic nigdy więcej nie zmienia, niech tak będzie na zawsze. Ty, ja, jak w piosence. Znów będzie bal.
- Wyjdź za mnie.
***
- I wyszłam. A miałam wyjście? – mówi do mnie babcia po drugim kieliszku ajerkoniaku. - Ale broń cię panie boże, myśmy nie współżyli przed ślubem. On się bał, że mnie wystraszy. Widział przecież, że sobie dzieciaka bierze. Myśmy się tylko tulili do siebie, w ludziach starej daty był romantyzm, nie to co teraz, z gołym pępkiem idzie i tylko patrzy, gdzie pieniądz, gdzie majątek. No i trzeba trafu, że się w nim zakochałam. Właściwie to on się zakochał we mnie. Mieliśmy potem przeżycia przez dziesięć lat. Dziesięć lat proszę ja ciebie aż umarł. Wszystko mi tamto opisał, a potem ze złości porwał kartki na malusieńkie kawałeczki, że już nic nie dało rady odszyfrować. Starczy. Nie jestem dziś w formie.
Nie ma siły więcej opowiadać. A ja nie mam siły pytać. Wiem, że teraz moja kolej. To ja odbyłam za nią tę podróż w czasie, siedemdziesiąt lat później wsiadłam w pociąg i wysiadłam na stacji Weimar, kiedy ona już nie mogła sama chodzić, kiedy leżała w łóżku ze złamanym biodrem i patrzyła przez okno na słoneczniki. Pojechałam po historię o chłopaku, który umiał chwycić chwilę i który zmartwychwstał w kwietniowym lesie, a przywiozłam kilkanaście bezsensownych zdjęć, których jej przecież nie pokażę i wściekłość, którą usiłuję przed nią ukryć.  
Goły plac, po którym hula wiatr. Twarda ubita ziemia i kamienie.  Łyse bezlistne drzewa a na nich kruk. Ten kruk się przeraźliwie darł. Nigdy wcześniej i nigdy później nie słyszałam, żeby ptak wydawał z siebie taki dźwięk. Tabliczka: memorial. Żadnych baraków. Nic. Tylko ogromna pustka, w którą się wchodzi przez bramę z napisem: Jedem das seine. Umiem czytać, ale niemieckiego nie nauczyłam się nigdy. Jedem. Das. Seine.   
W pustce komin. Nad kominem niebo.  
Co mam ci babciu stamtąd opowiedzieć? Jakimi słowami? Jakich przymiotników mam użyć? Do czego to porównać?
Że szła wycieczka jakichś nastolatków wpatrzonych w smartfony, a ja kucnęłam za winklem, schowałam głowę w kolana i bezgłośnie ryczałam do tej ziemi pełnej kamieni?
Że kiedy już doszłam na skraj lasu, to tam w krzakach na kupie walały się resztki talerzy, strzępy, które zostały z butów, fragmenty naczyń?
Że pełna furii wparowałam przez drzwi, gdzie było: Informationen i do jednego z tych uśmiechniętych popijających herbatkę: dlaczego tu nic nie ma? Dlaczego tu nic nie wiadomo co było? Gdzie to wszystko zniknęło? Kto to zrobił?   
A on mi na to ze spokojem, uprzejmy do bólu, że zrobił to DDR.   
Kto? DDR?
Na ścianach wisiały jakieś absurdalne prace plastyczne, ludziki w pasiakach za drutem kolczastym narysowane kredkami, dziecięcą rączką, foldery wydrukowane po niemiecku, po angielsku, po francusku, gdzie jest do cholery folder po polsku? Gdzie jest historia o chłopaku, którego zgarnęli prosto z ulicy i wywieźli ciężarówką? Gdzie jest napisane, że eksperymentowali na nim z gruźlicą, że wszczepiali mu zarazki? Że jak został znaleziony w tym lesie i przewieziony do szpitala to ważył 38 kilo? Że piętnaście lat później osierocił trójkę małych dzieci, a pięćdziesiąt lat później jakieś polsko – niemieckie stowarzyszenie przyznało wdowie po nim sto sześćdziesiąt jeden złotych odszkodowania?  
Gdzie? To? Jest? Napisane?  
I jeszcze - że zanim wyliczyli wartość tej „zapomogi”, to najpierw przysłali całą dokumentację - sadyści - z fotografią, na której miał dwadzieścia sześć lat - tyle ile ja, kiedy otwierałam tę kopertę - daty, numery, imię, nazwisko, kolor oczu, wzrost, podpisy, pieczątki i to zdjęcie. Głowa ogolona na zero, w miejscu prawego oka spuchnięta szpara, dolna część twarzy od nosa, całe policzki i szyja - w sińcach.  
Chłopak, który uciekł z piekła i zmartwychwstał.  
Gdzie to wszystko jest napisane?  
Ja się pytam. Gdzie?
Nie czekałam aż mi ktoś odpowie. Wybiegłam i błąkałam się po tym lesie, z pustki, która została z obozu do dawnego kamieniołomu, z dawnego kamieniołomu do miejsca po peronie, z miejsca po peronie do placu, gdzie były resztki jakichś budynków, z placu, gdzie resztki znów do pustki… Robiło się coraz ciemniej, coraz mniej było widać, aż zapadł zmierzch i zakrył wszystko. Stanęłam przy drodze, zamachałam ręką, samochód się zatrzymał. Spytałam: - Weimar? - Weimar - odpowiedział kierowca, więc wsiadłam.
Nic nie mówił, zerkał tylko, smugi reflektorów oświetlały drogę aż dojechaliśmy do miasteczka. Drzwi samochodu trzasnęły. On odjechał w swoją stronę, ja w swoją. Jeszcze tylko: Ein Ticket nach Warschau, bitte. Vielen dank. I koniec historii.
Ale babcia czeka, co powiem. Pojechałam tam zamiast niej, ona już nie może chodzić, więc ja w jej imieniu chodziłam, oglądałam na własne oczy to, co ona chciała zobaczyć. Muszę jej opowiedzieć, ale jakimi słowami to zrobić?   
- Mów.    
Może tak:
- Buchenwald to po polsku znaczy księga lasu. Buchen - to jakby księga, a wald - las. Żyje wciąż babciu ten las, można po nim spacerować i z niego czytać całą opowieść, bo ten las, babciu, on wszystko wie, wszystko pamięta.  
Są w nim buki dorodne, stare dęby, jest mech, mięciutki, na którym można się kłaść. Na którym można by nawet spać. Pachnie liśćmi, wilgocią. Fruwają ptaki. Wjeżdża się autobusem na wzgórze, z którego rozciąga się widok na niebo, tam są miejsca pamięci, znicze się babciu palą, biało-czerwone, leżą wieńce ze świeżych kwiatów, przyjeżdżają wycieczki, żeby się dowiedzieć, jak było. Foldery w różnych językach wydrukowane dla zagranicznych gości.   
I las, który szumi, a jak ktoś się wsłucha w ten szum, to zrozumie.  
Milknę, bo nie mam nic więcej i nie wiem co dalej. Boję się, że mi powie, jak zwykła czasem mawiać: całe to życie o kant dupy potłuc. Ale nie mówi. Kiwa głową, patrzy za okno. Chciałabym jej teraz wyszukać w youtubie Jedna, jedyna albo Jak uśmiech dziewczyny kochanej albo jakąś inną miłą dla ucha melodię z dawnych czasów, która by zagłuszyła szum lasu, ten twardy buchen, ten lodowaty wald... 
- Serce mi się kraje… - zaczyna, a ja siedzę bezradnie, bo nie umiem już nic ładniejszego powiedzieć. Wykorzystałam już wszystkie słowa, które nie byłyby kłamstwem i które nie są okrutną prawdą.  
A ona kończy zdanie:
- …że ty nic nie jesz.  
- Babciu.
- Jajek bym ci usmażyła.
- Babciu.
- Idź otwórz kredens i wyjmij bombonierkę.  
Idę posłusznie. Otwieram. Wyjmuję. Czekoladki są z kremem orzechowym, w różnych kształtach. Koniki morskie, meduzy, muszle. Którą chcesz: może rozgwiazdę? Może konika? Wybieraj.
Uśmiecha się uśmiechem niewinnym, a jednak zadziornym, uśmiechem dziewczyny, która idzie ulicą Stalową w ciepłe czwartkowe popołudnie i nie ma więcej niż szesnaście lat. Zaraz podbiegnie do niej ten przystojny, delikatny brunet. Zaraz się potknie, wpadnie na latarnię. I odtąd będą szli razem dziurawym chodnikiem skąpanym w błocie. Ona i on, a pomiędzy nimi prąd, piorun, błyskawica. Będzie tęcza za rogiem, będzie bal w bramie poszarpanej od kul, będzie kocha, lubi, szanuje, oczy niebieskie życie królewskie.  
On jej szepnie do ucha: tak mi wstyd, strasznie wstyd…lecz.
Czekoladowa rozgwiazda roztapia się w ustach. Jest słodki smak zamiast gorzkich słów. Za oknem zmierzch, który zakrywa wszystko i nie widać już nic.
- Świat jest piękny - mówi nagle ona do mnie - Ludzie bywają okrutni, podli, źli, ale świat… świat jest piękny, a dobro powraca. Pamiętaj. 

Moja kochana prawnuczko,

Piszę do Ciebie te słowa w sierpniowe upalne popołudnie roku 2020, w sto sześćdziesiąty pierwszy dzień pandemii, gdyby liczyć od momentu, kiedy w Europie zamknięto granice i dwieście dwudziesty ósmy, jeśli przyjąć, że Europa wcale nie jest pępkiem świata.

Piszę te słowa w Warszawie, więc stąd ta europocentryczna perspektywa, poza tym w dzisiejszych czasach dla większości z nas, wszystko co daleko, co po drugiej stronie kuli ziemskiej, co na ekranie smartfona to właściwie jak film science-fiction. Więc kiedy zaczęło się w Chinach, wciąż mieliśmy nadzieję, że katastrofa nas ominie, że będziemy sobie ją ewentualnie oglądać w youtubie popijając kakao, grzejąc się pod kocem, wzdychając od czasu do czasu: ojej, zamknęli całe miasto, ludzie siedzą w domach, ojej patrzcie, wychodzą na balkony, ojej, w tym trudnym czasie żeby dodać sobie otuchy zaczynają śpiewać. Łał!

W najśmielszych oczekiwaniach nie sądziliśmy, że parę tygodni później my też będziemy zamknięci w mieszkaniach, będziemy wychodzić na balkony, ale kochana moja, tu w Warszawie, nikt nie śpiewał dla otuchy, tu, gdzie mieszkam, na osiedlu bloków z wielkiej płyty łatwiej wydobyć z ludzkich gardeł ryk wściekłości niż śpiew.

Więc piszę w ten 161 czy jak wolisz 228 dzień pandemii — Ciebie jeszcze tu nie ma, jeszcze się nie objawiłaś, przebywasz gdzieś pewnie swoim kosmosie, nie narodzili się nawet Twoi rodzice, ale postanowiłam napisać właśnie do Ciebie naiwnie wierząc, że mój list trafi w Twe ręce, że przeczytasz go któregoś dnia. Może też będzie wtedy lato, bardzo bym Ci życzyła świata, w którym wciąż istnieją pory roku, gdzie zimą zamarza dziki brzeg Wisły i można łapać na język płatki śniegu, a w czerwcu wcinać zachłannie czereśnie i pluć pestkami kto dalej.

2020 to był pierwszy rok, kiedy przez całą zimę nie widziałam ani grama śniegu. Właściwie mogłam się tego spodziewać. Katastrofa klimatyczna, która wydarzała się głównie w mediach, niezależnych filmach dokumentalnych, publicystyce i od niedawna też w memach nagle przyszła tu i zlikwidowała jedną z pór roku, zamieniając biały puch w szarą breję.

Więc jest 2020, stoimy bezradni i przyglądamy się temu jak toniemy, dalej uważając, że to nie my. Tak, moja droga, taka nasza ratunkowa logika — toniemy, ale przecież to nie my toniemy. Wciąż żądni wygód, przygód, nowych doznań, przedmiotów, gadżetów, wciąż sprintem nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co. No właśnie: po co?

Mieć. Żreć. Nachapać. Przeżuć, wypluć, wyrzucić. I znowu iść i kupić. Na zapas. Na kredyt. Wszystko haustem i z wibrującym w podświadomości niepokojem, że życie jednak jest gdzie indziej. Że trzeba być wszędzie, wszystkiego skosztować, nie zatrzymywać się.

I wreszcie stało się — halo, halo, stop, życie jest tu.

Napiszę Ci w sekrecie — jak ja się cieszyłam z tej pandemii. Że wszystko raptem stanęło, cały świat zastygł w stopklatce, z dnia na dzień ucichło niebo, ulice się wyludniły, słychać było tylko wiatr i ptaki. Pierwsza od bardzo dawna wiosna, którą z radością wąchałam, którą w pełni dostrzegłam, która trwała. Nagle tylko chwila, w której jestem tu i teraz, żadne tam jutro, za tydzień, terminy, deadline’y, nic. Skrycie liczyłam na to, że nasza planeta wykorzysta moment, spróbuje się odrodzić, uda jej się odetchnąć od nas, którzy z coraz większą bezwzględnością bezczelnie na niej pasożytujemy, wysysając do cna, nie oferując nic w zamian. Nie mówię o tym w towarzystwie, bo nie wypada, ale Tobie mogę napisać – cieszyłam z tej pandemii jak dziecko, jakby to był nieoczekiwany prezent od losu, jajko z niespodzianką, gratis.

Kibicowałam naszej Mamie Ziemi, ale też trzymałam mocno kciuki za nas — może zdołamy się opamiętać i odrodzić lepsi, może zrozumiemy, przestaniemy gnać, przewartościujemy, dostrzeżemy, zaczniemy zmieniać, najpierw małymi kroczkami — od siebie, ale przecież te wszystkie nawet najmniejsze kroczki, jeśli ich będą tysiące, to będzie coś, to będzie skok.

To prawda, przyznaję – wiele spieprzyliśmy. Nie uczyliśmy się na cudzych błędach. Na własnych też nie bardzo. Kryzys, w obliczu którego stoimy bezradni to kolejny w dziejach ludzkości, ale skąd mamy wiedzieć, co nam grozi i jak tego uniknąć, skoro zamiast na lekcji historii byliśmy na wagarach. Nie odrobiliśmy zadań z empatii, nie chciało nam się zrozumieć, na czym polega współodpowiedzialność, nie wyciągnęliśmy wniosków z doświadczeń naszych babć i dziadków, a kiedy mówili do nas staromodnymi słowami takimi jak: szacunek, solidarność, prawda – wlatywało jednym uchem i wylatywało drugim. Wstyd przyznać, ale zmarnowaliśmy ich rewolucje i powstania. Jedyne co umiemy to czytać nagłówki, robić kopiuj wklej, rozpowszechniać fake newsy, a nasze zaangażowanie zaczyna się i kończy wraz z kliknięciem na symbol kciuka uniesionego w górę, ja mówię na to lajkaktywizm.

Ale czas, moja droga, lubi płatać figle, lubi się zapętlać, są w nim powtórzenia i refreny, nam się wydaje, że to linia prosta, gdzie przeszłość jest za nami a przyszłość przed nami, ale zauważ, że przeszłość od przyszłości odróżnia tylko jedna litera.

Sto lat temu, czyli w początkach XX wieku też szalała epidemia, zbliżał się kryzys gospodarczy, na którym upasły się totalitaryzmy, wykluczeni i uciśnieni walczyli o równe prawa, szerzyła się wrogość do obcych, innych, garstka zachłannych eksploatowała miliony tych, którzy nie mieli wyboru, nad miastami unosił się smog. Czy dziś w latach 20. XXI wieku brzmi to znajomo? Chyba nie muszę tłumaczyć oczywistości.

Chaotyczny trochę ten mój list do Ciebie, ale takie mamy czasy. Nie pytaj, jak sobie wyobrażam kolejne lata i czy się boję, co będzie.

Niektórzy już używają terminologii przed i po, oddzielają to co było od tego co nastąpi, mówią na przykład: przed pandemią, po pandemii. Ale tak sobie teraz myślę pisząc do Ciebie: może Twoje pokolenie też mierzy się właśnie z perspektywą nieuchronnego, stoi w obliczu klęski, a może wyciągnęliście wnioski i uczyniliście z naszej planety miejsce przyjazne i piękne, a może jeszcze inaczej: nikt tego nie czyta, bo byliśmy ostatnimi, a po nas potop. I nie ma już żadnego przedtem i żadnego potem.

Dlaczego mam nadzieję? Sama nie wiem. Dlatego, że wciąż wierzę w ludzi? Bo codziennie pielęgnuję w sobie wdzięczność, próbuję dostrzegać i rozumieć? Ponieważ zamieniam gniew we współczucie, z bezsilności staram się czerpać siłę i mimo rozczarowań idę małymi kroczkami tą wąską, boczną dróżką, pod prąd, pod górę, ale idę, bo wydaje mi się, że to dobry kierunek? Kto wie czy dobry? Ale jakiś kierunek trzeba obrać. Z nadzieją, że i Tobie będzie dane powąchać i poczuć wiosnę, zobaczyć jak czerwoną wstążką rozkwita kwiat maku i jak różowieje szyszka na modrzewiu, usłyszeć nocą polującą sowę, pobuszować w zbożu, cieszyć się z deszczu, ze słońca i z tęczy.

Zdaję sobie sprawę z tego, że nie zostawiliśmy Wam w spadku praktycznie nic wartościowego, większość nadaje się do utylizacji: umasowiona kultura, cierpiąca na nadprodukcję, podporządkowana prawom rynku, demokracja, która jest karykaturą samej siebie, bo pozwala, by warunki stawiał zysk, słowa pozbawione pierwotnych sensów i znaczeń, wyeksploatowane w sloganach reklamowych i politycznej propagandzie. Nadmiar wszystkiego, którym nieudolnie próbujemy zapchać pustkę. Tony śmieci i zniszczenia w przyrodzie. Chaos informacyjny, teorie spiskowe, gigabajty bezużytecznych danych, które miały nam pomóc ujarzmić lęk przed śmiercią. Czy pomogły? Nie mam pojęcia, ale koniec końców tak czy inaczej umarliśmy.

Jeśli czytasz me słowa, znaczy, że świat wciąż istnieje i nie zanikła sztuka czytania. To już coś. Można na tym budować. Nie mam recepty i nie powiem Ci, którą drogą iść, ale mogę podpowiedzieć, którą na pewno nie iść. Wiesz jakie popełniliśmy błędy, więc liczę, że ich nie powtórzysz. Wystrzegaj się żądzy władzy, chęci zysku, pomnażania dóbr, nie zapominaj, że jesteś tu tylko na chwilę i że jesteś tu w gościnie. Resztę wiesz.

Chciałabym móc teraz zrestartować ten system, użyć klawiszy Control alt delete albo escape, zacząć od nowa, naprawić, co zepsuliśmy, posprzątać bałagan, byście mieli łatwiej, ale rzeczywistość tak nie działa. Nie da się wymazać błędów ludzkości za pomocą backspace.

Więc kończę kochana mój list wysłany z przeszłości w niewiadomą przyszłość. Bądź dobrej myśli, a ja już idę. Małymi kroczkami, boczną dróżką, pod górę, pod prąd. Może z pozoru nie znaczy to nic, ale przecież te wszystkie nawet najmniejsze kroczki, jeśli ich będą tysiące, to będzie coś. To będzie skok. A jeśli mój list do Ciebie dotarł, to znaczy, że nie szłam sama.

 

P.S. Tej pandemicznej wiosny spotkałam ogrodnika, który powiedział, że wszystkie pszczoły w okolicy popadały. Co będzie? — zapytałam, dobrze wiedząc, że jeśli zabraknie pszczół, zostaną nam tylko cztery lata. A on na to: popatrz, teraz trzmiele zapylają.

Uczepiłam się kurczowo myśli o tych trzmielach i wciąż wierzę, że jako ludzkość mamy jeszcze szansę. Robię, co mogę, co umiem. Dlatego piszę. Dlatego napisałam właśnie do Ciebie.

STRAŻNICZKA
reportaż, DUŻY FORMAT 2013

Solidarność wiatr zwiał. Tak przynajmniej powiedzieli, ale ja im nie wierzę. Zdjęli w nocy, jak mnie nie było, rzucili na dach kiosku. Kto? Ci z zieleni, co porządki po swojemu chcą robić i mówią, że ja się rządzę. Teraz w tej Solidarności się gołębie lęgną. O, widzisz, kochana, ile tych gołębi tutaj lata. No, ale co ja mogę? Ja nie jestem monitoring całodobowy, wszystkiego nie upilnuję. Jakbym była młodsza,to bym wlazła na daszek i powiesiła Solidarność nad bramą – tak jak było rok temu, ale ja już mam osiemdziesiąt sześć lat, nie będę po dachach skakać. Ochrona to nie ma nic do powiedzenia. Powiem ci, czego oni pilnują. Własnej kieszeni.
 
Ja tutaj, na tym placu Solidarności, jestem od zawsze. Jak w osiemdziesiątym roku był strajk, to w plecaku nosiłam czekolady dla stoczniowców. Pracowałam wtedy w „Bałtyku”, a kierowniczka miała szafkę pełną słodyczy, no to trzeba było to podzielić między strajkujących. Ja się nie musiałam pytać, czy mnie na stocznię wpuszczą. Widzisz, kochana, ja jestem mniejsza od ciebie, ja się wszędzie mogę wcisnąć. Wchodziłam, wychodziłam, jak chciałam.
Rok temu, jak Wajda przypiął Lenina, to też w nocy, jak mnie nie było. Nie mogłam na to pozwolić. To święte miejsce, od trzydziestu lat ponad dbam o porządek i jak mi Lenin miał wisieć nad bramą? Co on dla stoczni dobrego zrobił? Dziś też miałam problem. Pod krzyżami się porozkładali i się opalać chcieli. Ja do nich z miotłą i mówię: „Co to? Plaża? Fruwać mi stąd! Tu ludzie w siedemdziesiątym ginęli, czterdzieści cztery osoby, tam jest tablica z nazwiskami, a ci sobie plażę robią. Trochę szacunku, na litość boską”.
Albo jak wycieczki przyjeżdżają szkolne. Słyszę, a nauczyciel im mówi, że to w osiemdziesiątym pierwszym. To wyskakuję z kiosku: „Człowieku, naucz się historii, bo młodzież w błąd wprowadzasz! Chcesz, to ja cię uświadomię, jak było!”. „Który skrzywdziłeś człowieka prostego, śmiechem nad krzywdą jego wybuchając, NIE BĄDŹ BEZPIECZNY, poeta pamięta, możesz go zabić, narodzi się nowy, spisane będą czyny i rozmowy”. Miłosza im recytuję albo ten wierszyk Hani: „Tatusiu, co te krzyże znaczą”.
Całą historię w tym miejscu przeżyłam. I sierpień osiemdziesiątego, i stan wojenny. Na tamtą ulicę to żeśmy mówiły Zomo Strasse. Mówię „my”, bo to jeszcze jak Maria żyła – moja przyjaciółka ukochana, co razem żeśmy tu o kwiaty dbały na placu. I ci zomowcy to zawsze z tamtej strony. Chodzili za nami do Brygidy. Wychodzimy po mszy, a oni nas do samochodu i za Gdańsk wywożą. Na piechotę msiałyśmy wracać. A jak nie, to szli za nami aż do klatki schodowej i na dach uciekałam. Boże, ile człowiek przeżył, to dziś nikt nie uwierzy. Z tą moją Marią tak żeśmy o to wszystko dbały, murek musiałyśmy naprawiać, wąż kupić do podlewania kwiatów, nikt nam nie pomagał. Skarbonka tylko obok pomnika była i ludzie mogli wrzucać „na kwiaty”. Raz nawet ktoś sto dolarów wrzucił, stąd wiem, bo skarbonka była przezroczysta.
Siadywali obok tej skarbonki chłopcy i widać, że ich dręczyło. Brali kijek, na końcu przyklejali gumę do żucia i wyciągali. Łobuzy.
Nikt nam nie pomagał, wszystko musiałyśmy z Marią same. Wszystkie rachunki i rozliczenia trzymam. Marzec 1986: kwiaty sztuczne – 3000, farba – 400, jedlina i bazie – 1200, łopatka – 80, razem – 4680, albo na przykład tu, sierpień 1986:kwiaty podtabl.– 2800,wieniec 15.08.– 5000,znicze – 1050, 5 wiaderek – 780, kwiaty 40 beg. + inne – 2300, kosz na śmieci – 250, 3 łopatki – 220, farba ziel. – 440, astry szt. 20 – 550; gladiole białe – 800; znicze, wieniec 30.08 – 11 050, obrazki – 680. W osiemdziesiątym szóstym to akurat Czarnobyl był. Upał, a ludzie nic nie wiedzieli. Cały dzień w słońcu, przy kwiatach.
Pamiętam, że ręce mi pokręciło. Dobrze, że Maria była, zabrała mnie do siebie, kazała się wykąpać i jakoś przeszło. Mówię ci, kochana – cała historia tu, w tym miejscu. Maria zmarła wtedy co i Ojciec Święty. W dwa tysiące piątym. I zostałam na tym placu boju sama. Syn mój Tadeusz teraz ze mną kiosk prowadzi. On jest rano, a ja po południu. Ludzie już tak nie kupują jak kiedyś. Poza tym nas wykończyli papierosami. Stoczniowcy, jak się wszystko zaczęło sypać, to nie mieli pieniędzy i przychodzili, brali paczkę, dwie, i mówili, że zapłacą później. To ja mam im finansować palenie? Nie ma papierosów. Pamiątki można kupić. Dziś jedną zapalniczkę z „Solidarnością” sprzedałam. Wczoraj – znaczek. Na początku jeszcze to książki Lecha Wałęsy brali, ale teraz nie chcą, to leżą te książki na zapleczu. Co ja poradzę? Mówią: „Czemu Bolka pani sprzedaje?”. Bolek? Nie Bolek? Tu co drugi to Bolek. Powiem tylko tak: jak już raz coś się ruszy, to się od razu kruszy...
Któregoś razu jak Lechu przyszedł z kwiatami, to grupka sportowców na niego czekała i do niego: „Ty taki owaki”. Ja znów musiałam do nich. I miotłą. Spokój ma być! To nie jest miejsce, żeby się kłócić! Ordnung muss sein. Moja mama uczyła niemieckiego. Pamiętam, jak dawała lekcje w domu, to ja zawsze wychodziłam wtedy i się nie chciałam uczyć. Teraz myślę, że trochę szkoda, bo jednak trzeba języki znać. Tu sporo obcokrajowców przyjeżdża. Dla nich Stocznia to historyczne miejsce, a u nas nikt tego nie widzi. Rozwalają, niszczą, budują trasę szybkiego ruchu przez środek stoczni i co z tego zostanie?
Kiedyś, jak jeszcze była tam łąka, to kwiaty mogłam zbierać, z lisami chodziłam rozmawiać, bo lisy w stoczni mieszkały, teraz – wszystko rozorane. Nie uszanowali historii. Bunkier postawili zamiast. Bo ja na ten budynek Centrum Solidarności to bunkier mówię. Zawsze mówię, co myślę. Nie będę udawała, że ich uwielbiam. Nawet ta historyczna brama, ukwiecona, to nie jest ta brama co w latach osiemdziesiątych. Tę moją bramę w nocy podmienili. Poznałam, bo jest więcej szczebelków. Poza tym tamta brama sięgała do ziemi, a tej nie umieli zawiesić i jest szpara.
Oni są jak ZOMO, wszystko robią w nocy, potajemnie. W stanie wojennym też w nocy nasze biało-czerwone flagi ściągali z pomnika, a myśmy znów rano wieszali,i tak w kółko. W tej kwestii to się nic nie zmieniło. Moją bramę zabrała ta artystka, co przeobrażenia na krzyżu robiła – Nieznalska. Na kubkach z fotografią bramy widać, że inna. Mowy nie ma, żeby to była tamta moja brama. Tamtą bramę będą w tym bunkrze pokazywać, w muzeum, a tu jest atrapa. Coś mi się zdaje, że sześćdziesiąt osiem tysięcy kosztowała nowa brama. Jeszcze jak ten film kręcili o Wałęsie, to z drugiej strony przywiesili napis: „Dziękujemy za dobrą pracę”. Na co komu ten napis, jak stoczniowców tylko garstka pracuje, a wypłaty dostają z opóźnieniem albo w ratach.
Robią, co chcą, a ja to wszystko widzę. Dzień w dzień przy kwiatach jestem, patrzę przez okienko kiosku. Przyjeżdżają prezydenci, ambasadorowie, inne diabły i nawet nie wiedzą, że ja ich stąd obserwuję. Busha widziałam, w zeszłym roku Merkel była, a tamtą lampę to nazwałam lampą Reagana, bo jak przyjechał, to długo zamyślony stał, on już wtedy chory był, i to światło tak jakoś padało na jego twarz. Ale przyznać mu trzeba, że się zachował z szacunkiem. Jak była Thatcher, to pomyślałam, że szarfę z wieńca trzeba na noc schować, bo pokradną, i od tamtej pory te wszystkie szarfy zbierałam. Nie mam już tego, bo do bunkra im zaniosłam, żeby na wystawie mogli pokazać. Co się na tym placu nie działo, szczególnie jak rocznice. Parę lat temu z rana Wałęsa wieniec pod pomnikiem położył, a zaraz potem Kaczyński, i patrzę, że jakoś z drugiej strony ze swoim wieńcem, nie wiem czemu, ale tam, gdzie są teraz te toi-toie. To ja przeciskam się przez tych z obstawy i do niego: „Prezydencie, tu, pod bramę chodź, daj te kwiaty, tam jest specjalnie wazon naszykowany”. On zmieszany, ale w końcu pod bramą postawił. Chwila nie minęła, zaraz ktoś od Wałęsy biegnie i jego wieniec przekłada pod bramę. Żeby nie było, że jeden Lech pod bramą złożył, a drugi nie, żeby ludzie nie gadali.
Innego razu burza się rozpętała, a wtedy już po śmierci Ojca Świętego myśmy obok powiesili Benedykta. Jak nie trzaśnie piorun w ten portret! Prosto w Benedykta i się Benedykt rozpękł. Zdjęliśmy tego papieża niemieckiego z bramy, to się od razu tęcza na niebie pokazała. Podwójna. Ludzie sobie mogą myśleć – baba głupoty gada, ale zdjęcia tej tęczy mam, mogę pokazać. Zadzwoniłam potem do sekretarki Lecha – dajcie mi drugiego Benedykta, bo w tego piorun strzelił. Zawisł drugi, ale długo nie powisiał, bo go ktoś w nocy zdjął. Się komuś nie podobało może, że obok naszego wisi. Benedykta to mi tak nie żal, ale to, że logo Solidarności leży na dachu i ja nie mogę zdjąć, to nie mogę przeżyć. Do czego to doszło, że gołębie mieszkają w Solidarności. Potem się zlatują pod kioskiem i kotom jedzenie wyjadają. Kićka i Babcia głodne chodzą. Wszystkiego nie upilnuję. Młodsza bym była...
Tylu ludzi się przewinęło przez moje oczy. Głowa mała. Któregoś razu ciężarówka ze stoczni wyjeżdża. Patrzę, a w środku Jankowski z Leninem. Prałacie, a gdzie się ty z Leninem wybierasz? A on mówi, że sobie w kościele schowa. Zabrał tego Lenina, co w sali behapowskiej był, ale i tak mu ten Lenin później przy rozładunku się poturbował. Pamiętam też, jak stoczniowcy mur berliński przywieźli i chcieli tu stawiać. Mur berliński, a obok mur Wałęsy, przez który skakał. Ja mówię: „Na pewno nie! Nie interesuje mnie, czy go dacie na śmietnik, czy gdzie, ale tu nie będzie mi mur berliński stał! Nie pozwolę! A ten mur Lecha? Tam się naskakał. Starczy”. I wzięli te dwa mury, i pod związkiem postawili.
Ze mną nie mieli takiego łatwego życia. Siedział facet z babką i piwo pili pod krzyżami. Ja wiedziałam, że to ubek, że na ludzi donosi. Siedzą jak w barze. Jaz wężem ogrodowym, gorąc taki.Mówię: „Proszę państwa, to nie jest miejsce do picia piwa, a poza tym proszę się przesunąć, bo ja muszę kwiaty podlewać”. A on do mnie: „No to lej!”. No... to polałam. Jak nie skoczy: „Nie wie pani, kogo pani polała!”. Ja mówię: „Wiem kogo, jesteś ubek”.
Bozia mnie jakoś uchowała przez tyle lat. Wystarczy dzień, że nie przyjdę, i chora jestem. Stoczniowcy mnie chcieli do sanatorium wysłać, ale ja nie mam czasu. A poza tym znad morza nad morze, na co mi to... Tu jest moje miejsce. Przychodzą czasem jakieś dewotki pod bramę i mówią: „Ja muszę mieć medal, bo ja tutaj klęczałam i się modliłam”. Odpowiadam im: „A ja nie miałam czasu klęczeć, bo tu od trzydziestu lat chodzę z miotłą i z wężem. Na legitymacji Solidarności to mam Aleksandra Olszewska, numer 000024, od samego początku”.
Ale mój mąż – to był dopiero solidarnościowiec. Nieugięty, zawzięty. I ja tak z nim. W stoczni pół życia przepracował. Na wydziale wyposażenia okrętów. Jak stan wojenny nastał, to zawał miał. I zmarł. Od tamtej pory jestem pod stocznią. Znają mnie tu wszyscy. Młodzi przychodzą: „Pani Olu, gdyby miała pani jakiś problem, proszę gwizdnąć, a my już u pani jesteśmy”. Nie będę się wygłupiać i gwizdać.
Ale pistolet tobym chciała mieć w razie czego. Taki na wodę.




CUD
opowiadanie, 2012

Na początku był las. Las ten nazywał się Zbarz. A nazwa Zbarz od boru pochodzi, więc można powiedzieć, że na początku był bór. Nieco później był sad. Jabłka czerwone w nim, słodkie i twarde spadały jesienią a  wiosną pachniały kwiatami. Aż pewnego dnia sad zniknął, na jego miejscu wyrosło osiedle. Drzewa w nim betonowe, wysokie na dziesięć pięter, sięgały nieba w równych odstępach. A z góry wyglądały jak małe pudełka.
I każde pudełko osiem w poziomie i jedenaście w pionie miało okienek.
A w każdym okienku mieszkała inna historia.

Po zmroku w niektórych okienkach zapalały się światła, a w innych gasły i betonowe pudełka przypominały trochę szachownicę, a trochę krzyżówkę nierozwiązaną i porzuconą, której hasło zagadką.
Siedem poziomo na trzy litery, ostatnia T. Kot. Kot w oknie. Okrągły, pewnie to kastrat.
Siedzi bez ruchu jak mebel ozdobny.
Dziesięć pionowo, na osiem liter, szósta t. Paprotka. Zwiędła, pożółkłe ma liście. A tuż przy paprotce staruszka, co w czerni chodzi, pożółkłą dłonią przelicza drobne.
Trzy w poziomie. Pięć liter. Ostatnia a. Poeta. Bezrobotny, beztroski i młody. Co wieczór nawiedza go wiersz, lecz wierszem nie zapłaci za czynsz. Wezwanie do zapłaty zgina w pół i jeszcze raz, a potem rogi i...jest.
Papierowy samolot z wezwaniem wyfruwa przez okno.
Dziewięć pionowo, tam nic nie widać, lecz słychać kobiecy szloch i jak mantra powtarza się słowo: kredyt, kredyt...
Pięć w pionie. Samotny pan i jego równie samotny pies. Obaj zmęczeni i siwi. Psu z pyska zwisa strużka śliny, kołysze się lekko. Panu opadają powieki, zasypia w fotelu. I śni mu się tak...
Na początku był las. Betonowy, z drzewami na dziesięć pięter. W drzewach tych dziuple były na ludzi, na psy, koty chomiki i rybki. W jednej to nawet wąż mieszkał boa. Ale cicho sza, bo wąż z przemytu, nielegalny uchodźca.
Ludzie w tych dziuplach kochali się i kłócili, robili pranie, czytali i spali.Mieli opinie na różne tematy, rytm dnia codziennego oraz plany na przyszłość. Lecz hasła krzyżówki odgadnąć nie mogli. Hasło wciąż było zagadką.
Dwa pionowo, na H, 5 liter. Samo h. Hałas. Obudził go zanim budzik.
Dźwięk piły mechanicznej usłyszał, wyskoczył z łóżka i już był gotów do bójki. Co to za cham o siódmej rano piłuje pod oknem i ludziom spać nie da?
Cztery poziomo, druga ł. Na pięć. Płacz dziecka. Przestraszyło się tego bzyczenia. Usta w podkówkę zrobiło, a jeszcze przed chwilą wesołe.Twarz  jego mamy w oknie zgniewana. A co to za dźwięk? Coś jakby piła...
Drzewo ścinają?
-Łupie mnie w krzyżu.
-A mnie coś jakby rwie - mówiła jedna sąsiadka do drugiej mijając starą lipę.
Tymczasem gałąź runęła na ziemię, a wyrwa w drzewie płakała żywicą.
Zapadał już zmrok. Las z betonu zmieniał swój kolor z jasnego szarego na szary ciemniejszy, znów światła w oknach przypominały nierozwiązaną krzyżówkę.
Sześć pionowo, hit lata, w rytmie umca umca z wokalem damskim, pięć w poziomie - módl się za nami teraz i zawsze i na wieki wieków amen...,
trzy w pionie - ty też jesteś bogiem, uświadom to sobie, sobie...
I alarm do tego w podkładzie.Samochodowy.
Znienacka pod drzewem pan co z tym psem zaślinionym zasypia w fotelu staje jak wryty i patrzy na gałąź. To znaczy w miejsce, gdzie była kiedyś, bo teraz gałęzi już nie ma. Oczy przeciera, nie może uwierzyć. A z lipy najświętsza panienka spogląda na niego i łza po policzku jej spływa.
- Panie, nie udawaj pan, że nie widzisz, tylko sprzątaj to gówno, co pies tam narobił...- wyrywa go z zamyślenia głos przewodniczącego zarządu wspólnoty mieszkaniowej bloku numer piętnaście.
-Ale...
- Nie ma ale, sprzątasz pan albo mandat płacisz.
Posprzątał i poszedł do domu.
Nazajutrz pod drzewem dwie panie stanęły. Ta, którą wczoraj coś rwało w boku i jej koleżanka.
Ty widzisz, co i ja?
Gdzie? Nic nie widzę. Ja minus trzy i pół w prawym, a w lewym...
No patrz, Matka Boska Płacząca na drzewie...
Wariatko, nie bluźnij...
I poszły.
Gdzieś koło drugiej pod lipą przechodził ten młody poeta spod szóstki. Na drzewo nie spojrzał. Patrzył w drugą stronę. Dziewczyna prowadziła rower, na łydce miała tatuaż. Coś jakby węża. Może wąż-boa? Ale cicho sza, ten wąż jest z przemytu, nielegalny uchodźca.  
Musnął ją lekko spojrzeniem, a ona się uśmiechnęła.
Lipa szumiała, a ludzie pędzili gdzieś obok do domów, z zakupów, po dzieci i nikt jakoś w górę nie patrzył do czasu, gdy staruszka co w czerni codziennie, pożółkłą dłonią sięgnęła do torby i znicz zapaliła pod drzewem.
Zaczęło się.
Cud na osiedlu - mówili w warzywniaku.
Zjawisko-szeptano na poczcie.
Popieprzyło ich wszystkich - komentowali w mieszkaniach.
Aż tefałen dwadzieścia cztery przyjechał, zrobili niusa i redaktorka poinformowała, że miejsce święte i że mieszkańcy do starej lipy się modlą.
Transparent zawisł na parkanie obok, że drzewo pomścimy. Że spisek to i zamach na lipę był, a ona to przecież od zawsze tu i pamięta jak drzew betonowych nie było, ni ludzi w przegródkach. Był las prawdziwy, szumiący zielenią i lipa też wtedy szumiała. A teraz?
Płacze w teleexpresie i w panoramie i boli ją ta odpiłowana gałąź.
Bezprawną amputację do trybunału podamy. Podpisano: solidarni z drzewami.
Znicze pod lipą płoną. Kwiaty ludzie w słoikach po ogórkach kiszonych zamiast wazonów stawiają. Goździki, róże z pobliskiej giełdy kwiatowej.
Płotkiem drewnianym ktoś lipę odgrodził. Napisał na kartce: nie wchodzić! Różaniec powiesił.
Stawali ludzie pod lipą. Patrzyli na kikut i każdy tam widział, co chciał. 
To była okazja do spotkań. No widzi pan, jaki cud nam się zdarzył, na naszym osiedlu. Zjawisko. Pomogę pani z tymi siatkami. Dzień dobry, dziękuję, przepraszam.
Zamiast po pracy prosto do betonowej dziupli ludzie pod lipę chodzili.
Cudu doglądać, matki płaczącej żywicą pilnować, o życiu rozmawiać.
Światła  zapalały się w oknach nieregularnie i blok przypominał nierozwiązaną krzyżówkę.
Dziesięć pionowo-ciemno, nikogo nie ma w domu, staruszka pod drzewem, świeczkę zapala, coś szepcze do siebie.
Pięć w pionie - ciemno, śliniący się pies i jego pan pod lipą spacerkiem...
Trzecie pionowo - tam gdzie ostatnio hip-hopem dudniło, teraz cichutko, a pod drzewem kołysze się chłopak, nielegalnego paląc papierosa...
Opustoszały dziuple-przegródki i blok jakoś inaczej ciemnieje, już nie taki szary, lecz bardziej różowy zachodem słońca, cudem spod lipy rozświetlony.
Dostojny i wyjątkowy.
Światło dziś tylko w jednym okienku, tam gdzie poeta. A w oknie dziewczyna i chłopak spoceni miłością. Tatuaż oplata jej łydkę, a chłopak zgina kartkę na pół i jeszcze raz a potem rogi i...jest. Samolot z papieru wyfruwa przez okno.
Ląduje pod lipą.
Podnoszę go z ziemi i mam rozwiązanie zagadki.
Na kartce z zeszytu w kratkę spisana historia.
Zaczyna się tak: Na początku był las...
Ale o wężu to cicho sza.
Bo wąż podobno z przemytu, nielegalny uchodźca...    

TRZYSTA TYSIĘCY
opowiadanie, RADAR, 2010

Trzysta tysięcy na trzydzieści lat.
Może być oczywiście na czterdzieści, ale jak sami państwo widzą, przy dłuższym okresie spłacania kredytu obniżamy wysokość miesięcznej raty kredytowej, ale musimy pamiętać, że łączne odsetki od kredytu będą w tym wypadku wyższe...
Aha...- kiwam głową udając, że rozumiem każde słowo, choć wiem, że zarówno trzysta tysięcy jak i trzydzieści lat to pojęcia dla mnie abstrakcyjne i przez to nieosiągalne.
Konsultantka z banku, gdyby ją wyjąć z tej przestrzeni i normalnie ubrać mogłaby pewnie wydawać się moją rówieśniczką, może nawet koleżanką.
Jednak w tej sytuacji, kiedy ja po jednej stronie stołu, a ona - pani w garsonce, w kostiumie krojem dopasowanym do figury a kolorem do logotypu firmy jaką reprezentuje – po drugiej, dzieli nas co najmniej trzydzieści lat. Nie licząc trzystu tysięcy, które chcę pożyczyć od banku, w zamian za co oddać będę musiała pięćset.
 Wybór kredytu w obcej walucie - ciągnie swój monolog konsultantka - na przykład w euro, opłacalny ze względu na niską stopę procentową, może się okazać droższy od kredytu w złotych, jeśli nastąpi spadek kursu walutowego złotego do euro.
Yhy... - konsultantka ma do piersi przypięta plakietkę, a na niej Iza - asystent. Bank wypłaca Izie premię od każdej zawartej umowy kredytowej, więc Iza stara się, byśmy podjęli właściwą decyzję. Z korzyścią dla banku.
Wybór zmiennej zamiast stałej stopy procentowej może w przyszłości oznaczać wyższy koszt obsługi kredytu, jeśli nastąpi wzrost stóp procentowych. To oczywiście zależy od państwa. Minimalny wkład własny...
Co od nas zależy?- przerywa konsultantce Jacek - mój własny, od dwóch miesięcy już mąż.
Wybór stopy oczywiście - odpowiada ona z automatycznym uśmiechem. - Stopy procentowej. Minimalny wkład własny musi być na poziomie około dwudziestu procent wartości nieruchomości. Są państwo w stanie zadeklarować taki wkład?
Dwadzieścia procent? - obliczam, że to będzie sześćdziesiąt tysięcy. Myślę, nie ma mowy, musielibyśmy oszczędzać kilka lat albo wziąć pożyczkę na wkład własny do kredytu.
Tak! - mówi Jacek, po czym zerka na mnie i jeszcze raz z naciskiem powtarza: Tak! Oczywiście! Jesteśmy w stanie.
Konsultantka unosi delikatnie ze zdziwienia wyskubane brwi.
- Potrzebne mi więc będzie w takim razie także państwa zaświadczenie o dochodach potwierdzone pisemnie i przypieczętowane przez pracodawcę. Trzeba będzie obliczyć państwa zdolność kredytową i ustalić raty spłaty.
- Nie ma problemu - Jacek uśmiecha się do konsultantki, a ona na to:
- Chyba pan sobie zdaje sprawę z tego, że bank nie daje kredytu na ładne oczy. Musimy mieć zabezpieczenie. Państwo o tym nie myślicie, ale bank myśli za was. Bo co ze spłatą kredytu w razie rozwodu?
?
Utraty pracy?
?
Choroby lub śmierci któregoś z kredytobiorców?
My nie zamierzamy umierać - przerywa jej Jacek.- Nie mamy tego w planach. Wie pani... - zerka na jej biust - pani Izo - mój terminarz jest tak napięty, że przez najbliższe.... niech sprawdzę...- wyjmuje z kurtki komórkę, włącza organizator i ustawia w stronę konsultantki ekran...- sama pani widzi, jeszcze przez jakieś 45 lat nie ma w nim miejsca na śmierć.

Trzysta tysięcy na trzydzieści lat.

Każdy wie, że kupno nieruchomości jest jedną z najważniejszych decyzji w życiu – mówi agent biura handlu nieruchomościami – dlatego nasze biuro przygotowało dla państwa wyjątkową ofertę. Zakątek Zielona Białołęka.
Zielona Białołęka? - co za kretyn wymyślił tą nazwę. A jeszcze większy kretyn zgodził się na to i jeszcze pewnie mu za to zapłacił. Gdybym był jego szefem, to podziękowałbym mu jeszcze tego samego dnia. Ale nie jestem jego szefem. Właściwie to niczyim szefem nie jestem.
Osiedle strzeżone - zachwala agent - Trzecie piętro w czteropiętrowym budynku. Trzydzieści siedem metrów kwadratowych. Stan deweloperski.
Lepszej oferty na terenie Warszawy w tym przedziale cenowym państwo nie znajdziecie.
Zakątek Zielona Białołęka, na strzeżonym osiedlu - myślę i już zamierzam podziękować panu za przedstawienie tej jakże atrakcyjnej - niestety nie dla nas - oferty, niech wciska ją innym frajerom, wolę wrócić do naszej wynajętej za tysiąc pięćset kawalerki, zapomnieć, przynajmniej na jakiś czas o planach zakupu mieszkania, ale czuję jak Aga - moja już od prawie dwóch miesięcy żona - dotyka mojej dłoni, napotykam jej wzrok.
Jacek...- zaczyna.
No dobra - ulegam- nic nie stracimy jak pojedziemy tam i obejrzymy.
Dwanaście kilometrów od centrum miasta w prostej linii, dogodny dojazd autobusem o numerze 704. Dogodny? Półtorej godziny w jedną stronę - myślę do siebie, a agent monologuje dalej - Niebawem puszczą tu linię metra. Może nawet połączą ją z kolejką podmiejską. Jesteśmy. To tutaj.
Trzecie piętro, w czteropiętrowym budynku. Bez windy.
- Drzwi antywłamaniowe. Solidne. Dwa zamki rozporowe, gwarancja osiemnaście miesięcy, oczywiście mogą państwo wymienić, jak się nie podoba.
Agent podaje nam wymiętą folię.
- Niech państwo włożą ochraniacze na buty.
?
- Żeby nie porysować parkietu. Parkiet świeżo położony. Dębina. Lite drewno. Dwadzieścia dwa milimetry. Ale oczywiście mogą państwo wymienić, jak się nie podoba. Tu gdzie państwo stoicie jest miejsce na szafę wnękowa. Tam łazienka. Wc jest osobno. Zapraszam do salonu. Pokój położony jest na ścianie południowej, więc słońce praktycznie przez cały dzień, jasno, przestronnie, dużo światła. Nowoczesne, superwygodne rozwiązanie w postaci aneksu kuchennego...
-A co to za autostrada? - pytam agenta.
-Gdzie? - agent udaje zdziwienie.
-Tam - pokazuję mu drogę - Nie chciałbym przez najbliższe trzydzieści lat patrzeć z balkonu na pędzące tiry.
-Nie. To nie autostrada - tłumaczy agent.
-A co? - pytam.
- To trasa wylotowa na Ostrołękę, ale niebawem zasłonią ją ekrany dźwiękoszczelne, które całkowicie pochłaniają hałas. I spaliny też, więc nie macie się państwo czym martwić. Poza tym urząd gminy ma tam posadzić drzewa, więc ani trasy, ani ekranów nie będzie widać.
Nie ma mowy, żebyśmy tu mieszkali – myślę do siebie i już zaczynam kierować się do wyjścia, ale Aga zatrzymuje mnie i mówi:
- No widzisz. Jak zasadzą drzewa, nie będzie widać autostrady. Poza tym nie jest wcale tak blisko naszego balkonu.
Nie mam siły wdawać się teraz w dyskusje, sunę więc w plastikowych ochraniaczach po parkiecie z dębiny do pomieszczenia, o którym agent mówi:
- Idealne na sypialni. Albo na pokój dziecinny. To już zależy od państwa.
Patrzę na Agę. Jej twarz promienieje na dźwięk słów pokój dziecinny, reszty wydaje się nie słyszeć. I nie widzieć.

Trzysta tysięcy na trzydzieści lat.

Mówiłam mu, że wolałabym, żeby ściany w sypialni były w odcieniu błękitnym, a on wybrał seledynowy. Patrzy na mnie krzywo, widzę, że jest wściekły, odchodzi od kasy, cedzi przez zęby, że akrylowej w kolorze niebieskim nie było. Ja mu na to spokojnie:
- Kochanie, nie chodzi mi o kolor niebieski, ale o błękitny.
Wracamy do działu mieszkanie, szukamy drogowskazu do alejki oznaczonej szyldem - farby.
- Zobacz sama. Nie ma błękitnego. Jest szmaragd, lawendowy, jawajski brzask, atlantycka przygoda, francuska lilia ... ale nie ma tu błękitnego.
- A może ten - proponuję - cynamonowy deser? Zobacz jak ładnie się nazywa.
- To nie jest błękit - widzę, że Jacek ma dość i że zaraz zgodzi się na wszystko, byleby tylko opuścić już ten sklep.
- No dobrze, weźmy więc cynamonowy deser do przedpokoju, a do sypialni atlantycką przygodę - decyduję, pakując wiadra z farbami do wózka.
Jak będzie źle, to najwyżej przemalujemy- myślę.
Najwyżej.

Trzysta tysięcy na trzydzieści lat.

Wydruk rat spłaty kredytu, gdy się go rozłoży na podłodze sięga od drzwi łazienki do drzwi balkonowych. Nie wiem, ile to w metrach, ale robi wrażenie. Zakątek Zielona Białołęka. Uległem. Poza tym do końca miesiąca mieliśmy opuścić wynajmowaną kawalerkę i albo decydujemy się na Zieloną Białołękę albo szukamy kolejnego mieszkania do wynajecia.
Pomyślałem: okej, póki nie mamy innego wyboru, będzie Zielona Białołęka.
Na razie mieszkamy tu, ale może to się jakoś niebawem da zamienić, sprzedać, przecież nie będziemy do końca życia przypisani do tego miejsca.
Powiedziałem: Aga, nie przywiązujmy się. A ona na to: czy jak się urodzi dziecko, to czy spodoba mu się pokój w kolorze atlantyckiej przygody, czy trzeba będzie przemalować? Aga, poczekajmy z dzieckiem na lepszy moment...- ale ona odwróciła się do ściany obrażona i zasnęła.

Trzysta tysięcy na trzydzieści lat.

Podobno sen wyśniony pierwszej nocy w nowym miejscu sprawdza się. Spałam dobrze. Śniło mi się, że śpiewam dziecku kołysankę. Ach śpij kochanie, jeśli gwiazdkę z nieba chcesz dostaniesz, a gdy rano przyjdzie świt ... i nie mogłam sobie przypomnieć co dalej. Co, jak przyjdzie świt?
Co?
Potem zadzwonił budzik. Zapytałam Jacka, co jemu się śniło, a on burknął, że nie mógł spać.
- Przez te tiry, które całą noc pędziły autostradą.
Za oknem było szaro. Wsiedliśmy w milczeniu w autobus 704, przyjechał spóźniony szósta trzydzieści siedem, jechaliśmy czterdzieści minut mijając strzeżone osiedla - Leśny Zakątek, Ogrody Chomiczówki, Słoneczny Tarchomin, Bródno Park. Przesiadłam się w drugi autobus, potem w tramwaj, a potem...

Trzysta tysięcy na trzydzieści lat.

Nie licząc pożyczki, którą wzięliśmy, żeby mieć dwadzieścia procent wkładu własnego. Cała pensja Agi idzie na spłatę kredytu mieszkaniowego.
Z mojej spłacamy pożyczkę i robimy opłaty. Zostaje czterysta złotych. Nie jest lekko. Myślę, że może wezmę na jakiś czas dodatkową robotę w weekendy, albo po godzinach.
- Na pańskim koncie pojawiła się zaległość - poinformował mnie kobiecy głos w słuchawce - proszę uregulować należności w przeciwnym wypadku...
Wydruk harmonogramu spłaty kredytu, kiedy się go rozwinie na korytarzu, to początek jest przy drzwiach wejściowych do naszego mieszkania, a koniec sięga aż do półpiętra między pierwszym a drugim piętrem. Nie wiem, jak to się stało, ale w ciągu dwóch miesięcy wydłużył się o kilkanaście metrów.
- Jaka zaległość? -pytam konsultantkę z banku.
- Nie zapewnił pan środków na spłatę zadłużenia.
- To pomyłka.

- Proszę mi nie przerywać. Jest zaległość i należy ją jak najszybciej uregulować, zdaje pan sobie sprawę z tego, że odsetki karne są naliczane za każdy dzień zwłoki w wysokości osiemnaście procent w skali roku, ponadto muszę też pana poinformować, że za każde wezwanie jakie pan otrzyma od banku w formie pisemnej, bank pobiera opłatę w wysokości piętnastu złotych, to samo jest w przypadku wykonania telefonu interwencyjnego...
Jeżeli bank stwierdzi bezskuteczność egzekucji, sprawa trafi do sądu i najprawdopodobniej zostanie pan poddany egzekucji komorniczej. Czy ma pan do mnie jakieś pytania?

Trzysta tysięcy na trzydzieści lat.

Dziś rano miałam mdłości. Z początku myślałam, że połączenie koloru w odcieniu cynamonowego deseru z atlantycką przygodą daje efekt wymiotny, ale później już wiedziałam.
Trzysta tysięcy na trzydzieści lat. 300 000 na 30 lat.
Z szeregu zer łatwo utworzyć łańcuchy. A na łańcuchu człowiek, przykuty do swojej własnej budy, jest bezpieczny dla otoczenia i nawet jak szczeka, to nikt nie traktuje tego poważnie.
Wydruk harmonogramu spłaty kredytu jest już tak długi, że jego koniec wychodzi poza klatkę schodową. Sięga prawie do piaskownicy. Aga tego jakby nie zauważa, albo udaje, że nie widzi. W ogóle chodzi ostatnio jakaś spięta, milcząca, drażliwa. Przecież nic jej nie mówiłem o telefonach z banku i o odsetkach, nie chce jej denerwować. Wiem, że chciałaby przemalować sypialnię na inny kolor, żeby zacząć urządzać pokój dla dziecka. Ale ja teraz naprawdę nie mam czasu o tym pomyśleć. Ani o dziecku, ani o malowaniu. Jeszcze parę miesięcy i spłacę te karne odsetki, wyjdziemy na prostą, będzie dobrze, jeszcze parę miesięcy.

Nie powiedziałam Jackowi o tym, że jestem w ciąży. Nie chcę go denerwować. Nikomu nic nie mówię. Boję się, że mnie zwolnią. Na razie jeszcze nie widać, ale niebawem…

Dziś rano, tuż przed świtem, kiedy wychodziłem do pracy, zobaczyłem, że wydruk harmonogramu spłat wydłużył się do bramy wjazdowej na osiedle. Kiedy wracałem po zmroku, sięgał już do przystanku autobusowego. Nie mogłem zasnąć. Liczyłem pędzące autostradą tiry. Doliczyłem do stu, ale nie pomogło.

Już szósty miesiąc, a brzuch nadal płaski. Tylko pod pępkiem skóra zwinęła się w kształt małej spiralki. Mdłości ustąpiły, to znaczy, że dziecko polubi zestawienie atlantyckiej przygody z cynamonowym deserem. Jacek wciąż pracuje, wychodzi, kiedy jeszcze śpię, wraca w nocy. Nie powiedziałam mu na razie o dziecku. Jakoś nie było odpowiedniego momentu.

Trzysta tysięcy na trzydzieści lat.

Szósta trzydzieści miałem wyjść. Autobus odjeżdża szósta trzydzieści siedem, więc, żeby zdążyć wychodzę zwykle o wpół do siódmej. Była sobota, ale odkąd wziąłęm dodatkową robotę, to sobotę i niedzielę od reszty dni odróżnia tylko to, że Aga jeszcze śpi, kiedy ja wychodzę. Stałem w przedpokoju, Aga mruknęła do mnie: pa! Tak bardzo chciałem zostać w łóżku, przytulić się do jej ciepłego ciała. Pomyślałem: kredyt. Jeszcze parę miesięcy i spłacę te karne odsetki, wszystkie sobotnie poranki i niedzielne będą nasze.
Założyłem buty, już miałem wyjść i wtedy zobaczyłem, że nie ma drzwi.
Nie ma drzwi wejściowych do naszego mieszkania. Zniknęły. W ich miejscu jest ściana. Nie ma wyjścia. Myślałem, może to jeszcze sen, jestem nieprzytomny, to jakaś chwilowa halucynacja. Sprawdziłem cały przedpokój. Obok szafy wnękowej w miejscu, gdzie były drzwi, teraz jest betonowy mur. Wyjścia nie ma.
Na poczet zaległości kredytowej drzwi wejściowe do pańskiego lokalu mieszkaniowego zabrał bank - powiedział kobiecy głos w słuchawce.
Chwilę później połączenie zostało przerwane...

Trzysta tysięcy na trzydziesci lat.

Urodziłam.
Dziecko ma zaledwie trzy centymetry długości. Wyglądem przypomina ślimaka. W nocy chowa się do skorupy. To nawet dobrze. Jacek jeszcze nic nie wie, a ja go nie chce martwić. Zawinęłam ślimaka w chusteczkę, wsadziłam do torebki. Cichy jest i nie wymaga bezustannej opieki. Mało je, nie brudzi, grzeczny, po prostu cudowne dziecko.

W pracy nie byłem od dwóch tygodni. Codziennie rano odbieram telefon interwencyjny z banku z informacją o odsetkach. Na osiedlu zrobiło się biało. Z początku myślałem, że spadł śnieg, ale gdy podszedłem do okna, okazało się, że to nie śnieg, tylko wydruk harmonogramu spłat, pokrywający podwórko, chodniki, drzewa, dachy budynków. Jak rozwinięta rolka gigantycznego papieru toaletowego.

Ślimakowi najlepiej jest w aneksie kuchennym w doniczce z bazylią. Ale kolor ścian w sypialni też mu nie przeszkadza. W ogóle wszystko mu się podoba. Jest ciekawy świata, szybko się uczy. Lubi, jak mu śpiewam. Ach śpij kochanie, jeśli gwiazdkę z nieba chcesz, dostaniesz, a gdy rano przyjdzie świt...

Czekam aż nadejdzie ranek, bo przez te pędzące tiry zupełnie nie mogę spać.
Idę do kuchni, nalewam wody do szklanki. Na brzegu siedzi ślimak i patrzy na mnie. Skąd on się tu wziął, myślę i delikatnie przenoszę go na kawałku tektury na balkon. Stawiam na balustradzie. Niech robi co chce. Chwilę później już go nie ma.
Noc jest jasna, kartki wydruku odbijają światło księżyca. Sięgają za horyzont.
Myślę, taki ślimak, dobrze ma, dom na plecach, i żadnego kredytu nie musi... Nic nie musi.
Wracam do sypialni. Aga śpi. Wydaje się być spokojna, spełniona. Oddycha równo i uśmiecha sie przez sen. Kładę się obok.
Liczę do stu, dwustu, trzystu. Nie pomaga.
Patrzę na Agę. Światła pędzących autostradą tirów delikatnie rysują kontur jej twarzy.
Już niedługo, jeszcze parę miesięcy, wyjdziemy na prostą.
Kiedy doliczę już do trzystu tysięcy, zasnę.

OD NUDY PO UPOKORZENIE
reportaż, OBIEG 2006

Nie wolno nam było używać słowa eksperyment.
Ani symulacja. Ani doświadczenie. Ani film.
Żebyśmy mogli lepiej wczuć się w role. Żebyśmy uwierzyli, że to dzieje się naprawdę. Żebyśmy od razu weszli w sen.

Od początku chciałem być więźniem.
Chciałem być więźniem, żeby się później nie mieć czego wstydzić.
Na rozmowie z psychologiem usłyszałem pytanie: dlaczego?
Powiedziałem, że zawsze w rozgrywce między Indianami a kowbojami trzymałem stronę Indian.
Kasa nie była najważniejsza. Sto dwadzieściazłotych za dobę więzienia to chyba niezbyt dużo. Nawet jeśli wliczyć w to żarcie, nocleg i tak dalej. Chodziło chyba o coś innego. O to, żeby poznać granice. Granice siebie. Doświadczyć i zobaczyć.

Dziesięciu więźniów i dziesięciu strażników. Ciągnęliśmy losy. Udało mi się wylosować więźnia, ale kilku innych było zawiedzionych. Jeden nawet zrezygnował. Spojrzał w karteczkę i wyszedł.
Umówionego dnia przyjechała ekipa. Reżyser, operator i strażnik. Wsiedliśmy do samochodu. Zapytałem: Dokąd jedziemy?
Usłyszałem: Milczymy.
Od pewnego momentu jechałem już z opaską na oczach.
Pobrano odciski palców, zrobiono zdjęcie. Siedzący tyłem do mnie strażnik zapytał: Imię i nazwisko? Podałem. Miejsce urodzenia? Wkurzyło mnie to, że siedzi tyłem i chce rozmawiać, więc zakpiłem z niego. Powiedziałem, że Dusseldorf. Celowo tak powiedziałem. Chciałem, żeby się odwrócił. Chciałem zobaczyć jego twarz.
Spojrzał na mnie. Spod czapki wystawały mu czarne włosy, miał czarny zarost i niezbyt inteligentny wyraz twarzy. Taki Czarny Maniek. Zapytał jeszcze raz, a ja po raz kolejny powiedziałem Dusseldorf.
Siedział tyłem. Przy stole, przy którym, jak się później okazało więźniowie, mieli spożywać posiłki. Ale nie zdążyli, bo Czarny Maniek już pierwszego dnia przeniósł stół do pomieszczenia strażników, zarzucił go papierami i zrobił z niego swoje biureczko. On zadecydował, że więźniowie będą jedli w celach.
Rzeczy osobiste musiałem oddać do depozytu. Na każdej z nich przyklejono karteczkę z numerem 433. Mogłem zostać w podkoszulku i na niego nałożyć więzienne ubranie. Podkoszulek był pomarańczowy z długim rękawem.
To więzienne ubranie to były dwa kawałki białej szmaty sięgające do pół uda, zszyte tak, że był otwór na głowę i na ręce. Na piersi namalowany był mój numer - 433.
Nie wolno mi było używać swojego imienia ani też zwracać się do innych więźniów po imieniu. Każdy miał numer i tym numerem miał się posługiwać.
Do strażników należało się zwracać: Szanowny panie strażniku.

Już pierwszego dnia czuło się, że oni to oni, a my to my. My kontra oni. Dwudziestu facetów, którzy jeszcze wczoraj losowali karteczki nagle stanęło po dwóch stronach barykady.
My w kieckach do pół uda, w japonkach wciśniętych na skarpetki. Oni w mundurach, z pałami przy bokach, schowani za ciemnymi okularami.

Wszędzie dokoła lustra weneckie, kamery wiszące w rogu celi. Za tymi lustrami słychać było czasem szuranie.
Podaliśmy sobie ręce z celą obok.
Między celami się nie rozmawia.
Panie strażniku, nie rozmawiamy, witamy się.
Nie panie strażniku, tylko szanowny panie strażniku.

Były trzy cele obok siebie. Naprzeciwko cel w korytarzu lustra weneckie. Wisiały w taki sposób, że widzieliśmy, co robią więźniowie w celi obok.
810 ćwiczył brzuszki. Robił przy tym takie miny trochę jak Marlon Brando z "Czasu Apokalipsy". Miny takiego psychotypa.

W celi było nas trzech. Oprócz mnie jeszcze 701 i 960.
701- młody koleś z bujnymi loczkami na głowie - Loczek
960 - pozbawiona emocji Kamienna Twarz.
Trzy polowe łóżka stojące obok siebie w odległości pół metra.
Strażnik pokazał, jak powinniśmy ścielić te łóżka. Po jednej stronie prześcieradło zwinięte w rulon, po drugiej polarowy koc w ten sam sposób. Na brzegu łóżka dwa ręczniki. Niebieski i zielony. Złożone w dwa równe trójkąciki. Niebieski na zielonym.
Kamienna Twarz powiedział, że tak jak w wojsku. Ale ja nigdy nie byłem w wojsku, uznałem to za absurd. Te ręczniczki w trójkącik.
Składałem to łóżko chyba z pół godziny. Kamienna Twarz pokazał mi sposób z taboretem. Jak wygładzić prześcieradło i koc. Trzeba było tym taboretem przyklepać. Do celi wszedł strażnik. Uśmiechnięty jak gdyby nigdy nic. Postał, popatrzył i powiedział z uśmiechem: Oj, widzę bałagan.
Jaki bałagan, o co chodzi. Popatrzyliśmy na siebie. Ja na Kamienną Twarz, Kamienna Twarz na mnie i na Loczka, Loczek na mnie. A później jeszcze raz na Uśmiechniętego.
Wracam za 5 minut i ma być porządek.
Co on chce? Przecież prasowaliśmy taboretem koc i prześcieradło, żeby było prosto i równo, i ręczniki poskładane tak, jak miało być.
Ja pierdolę, nic nie robię, nie wiem, o co chodzi, po co mam skakać tu jak debil z jakimś taborecikiem. Jaki bałagan? Prasuję pół godziny taboretem jakiś kocyk, a ten mi mówi, że bałagan...
Ty zobacz.
Co?
Masz zielony na niebieskim.
Co zielony?
No, zamiast niebieskiego ręcznika na zielonym masz na odwrót.

EKSPERYMENTALNA INSTYTUCJA KOREKCYJNA

Nudę poczułem już godzinę po wejściu.
Nie mieliśmy nic do czytania, nic, czym moglibyśmy się zająć.
Siedzieliśmy, gapiliśmy się na siebie, na swoje skarpetki w japonkach, na niebieski ręcznik na zielonym złożony w trójkącik.
Loczek przyszedł tu, bo jakieś długi miał do spłacenia i słabą sytuację w domu. Obliczył sobie, że jak wytrzyma dziesięć dni to będzie miał tysiąc osiemdziesiąt na czysto. Opowiadał o swoim młodszym bracie. Że jest po próbie samobójczej, że dużo spiduje. Ojciec ich zostawił, jak byli mali. Mama pracuje w sklepie. A on - Loczek, przeprowadził się do sąsiada naprzeciwko. Sąsiad jest dilerem. Ale białego nie sprzedaje, tylko zielone. No i z tym sąsiadem teraz mieszka, coś mu tam pomaga i zawsze na drobne wydatki ma. Ale teraz, jak te tysiąc osiemdziesiąt dostanie, to może matce na Wielkanoc coś z tego odpali. Od razu powiedział, że nie będzie siedział do końca. Co ty stary, tu mam sto dwadzieścia za dobę, a ja za dziesięć dni w niedzielę palmową palemki sprzedaję i tam trzy stówy będę z tego miał. Dosiedzę do soboty i spadam stąd.
Można było wyjść. Wypowiadało się magiczną formułę brzmiącą mniej więcej tak: Zrywam umowę bez podania przyczyn. Przychodził strażnik, otwierał celę, zabierało się swoje rzeczy i można było iść do domu. Realizatorzy dali taką furtkę bezpieczeństwa, żeby nikomu nie odbiło, żeby nikt nikomu nic nie zrobił.
I tak była ostra selekcja na wstępie. Testy psychologiczne, rozmowy z psychiatrą i tak dalej. Ale ta furtka i tak była, jak się później miało okazać, potrzebna.

Po obiedzie, który składał się z letniego rozgotowanego makaronu z kwaśnym serem i cebulką, dostaliśmy pierwsze zadanie: nauczyć się na pamięć regulaminu.
Wstęp: więźniowie są częścią eksperymentalnej instytucji korekcyjnej.
By zapewnić prawidłowe funkcjonowanie tej instytucji więźniowie zobowiązani są do przestrzegania następujących reguł.
I tak dalej w tym stylu: osiemnaście punktów zakończonych krótkim: o rodzaju kary decyduje strażnik.
Rodzaj kary to mogło być wszystko. Wszystko z wyjątkiem przemocy fizycznej.
Mimo to strażnicy wyposażeni byli i w pałki, i w kajdanki.

Było kilku miłych strażników; przychodzili do nas i pytali, czy mamy ochotę wyjść na papierosa. Mili, normalni, chcieli chyba, te dwa tygodnie przetrwać bez większych konfliktów. Ale drugiego dnia już ich nie zobaczyłem. Ani trzeciego, ani później...
Strażnicy przychodzili na zmiany: dwanaście godzin w dzień, a druga zmiana dwanaście w nocy. Mogli wychodzić do domów, wracać do rzeczywistości.
My nie. My od razu byliśmy jak we śnie.

Loczek powiedział, że się boi, że to wszystko ściema, że nas gdzieś wywiozą i coś nam dosypią do żarcia i obudzimy się na przykład bez nerki.
Słyszałem kiedyś o takim przypadku. Koleś się obudził bez nerki. Normalnie zaszyty elegancko. Tylko go coś bolało i nie wiedział, gdzie jest.
Weź przestań.
Myślisz, że się obudzimy bez nerek...?

Pierwszej nocy było bardzo głośno. Paliła się lampa czerwona - dla kamer na podczerwień. Słychać było realizatorów, gniecione puszki po piwie, radio, komórki. Nie wiem, czy kończyli jeszcze dekoracje, czy to była impreza. Krzyknąłem: cisza na planie, a później zasnąłem.
Obudziliśmy się z nerkami, nikt nas nie pokroił, nie pozszywał. Zaniepokoiło nas tylko, jak usłyszeliśmy otwieranie celi obok i zobaczyliśmy, że wyprowadzają kolesia.
Patrz- powiedziałem do Loczka - już go zabierają na wycięcie nerek.

MASTER OF PUPPETS

Drugiego dnia nie było już uprzejmego zapraszania więźniów na papierosa. Palenie stało się przywilejem. Cela, która najlepiej opanuje regulamin, będzie mogła palić. Pozostali więźniowie dostaną dzień niepalenia.
Okazało się też, że nie wolno leżeć ani siedzieć na łóżkach. Można było korzystać tylko z taboretów.
Zaraz po tym, jak strażnik wrócił do swojego pomieszczenia, ułożyliśmy się na łóżkach. Powiedziałem do Loczka, żeby nasłuchiwał i sprawdzał co jakiś czas, czy nikt nie idzie. Leżałem tak i myślałem, że w regulaminie nie ma nic o leżeniu czy nieleżeniu na łóżkach, nie spodziewałem się tu wczasów, ale nie sądziłem też, że tak szybko strażnicy wejdą w swoje role, że będą dopisywali punkty do regulaminu. Zastanawiałem się gdzie są ci, którzy wczoraj proponowali papierosa, dlaczego nie wrócili na swoją zmianę. Nagle wpadł do celi Uśmiechnięty. Zerwaliśmy się równe nogi.
Cela numer trzy - dzień bez papierosa.
I wyszedł.
Aha, pomyślałem, a więc to tak. To oni nas podkablowali, że leżymy. Realizatorzy.
Podszedłem do małej kamery, wiszącej pod sufitem i powiedziałem: To chujowe. Przecież nie tak miało być. To manipulacja. Przecież wszystkie sytuacje miały być wynikiem relacji strażnicy - więźniowie, a tu co? Realizatorzy filmu odgrywają role kapusiów, tak?
Szklane oko patrzy i szklane oko ingeruje. Jak się pan czuje, panie rezyseze, panie... master of puppets?

I tak zostało - master of puppets

Nie było żadnych stałych praw. Czarny Maniek wykreślił szósty punkt regulaminu, mówiący o tym, że nie wolno używać słowa eksperyment ani symulacja. Ale nie oznaczało to wcale tego, że teraz wszyscy będą mówili, że to film, doświadczenie. Chodziło chyba o to, żebyśmy jeszcze bardziej uwierzyli w realność całej sytuacji. Żeby ten punkt nie przypominał nam, że to tylko gra.
Zastanawialiśmy się, co będzie, jak z całego materiału wytną tylko te momenty, jak sobie podcieramy tyłki. I zrobią o tym film. Albo o tym jak, Loczek odwraca się w nocy do ściany i dłubie w nosie. Właściwie to wszystko mogą. Mogą nam włożyć w usta nie nasze słowa albo ze zdania wyciąć jedno słowo na przykład i zmienić całkowicie sens. Przed wejściem tu, jak podpisywaliśmy umowę, był tam jeden punkt, że z naszym wizerunkiem mogą zrobić wszystko, dowolnie manipulować, dokonywać zmian, skrótów, przeróbek, publikacji we fragmentach.
Przecież nie zrobią filmu, jak dwudziestu kolesi robi kupę, daj spokój.
Skąd wiesz...

Nuda była coraz większa. Obezwładniająca. Przestrzeń nie dająca żadnej nadziei, żeby na czymś zawiesić wzrok. Zamykasz oczy i jesteś w stanie powiedzieć, co, gdzie i w jakiej ilości, gdzie na ścianie jest grudka, gdzie pękniecie, gdzie zadrapanie, a gdzie niedomalowany fragment.
Pobudka o szóstej. Szybkie mycie, załatwianie wszystkich spraw w łazience w ciągu pięciu minut. Powrót do celi i godzina czekania na apel. Godzina wypełniona nicnierobieniem, nicniemówieniem, siedzeniem i patrzeniem w ściany, w sufit, w kraty, w lustra. Zapadanie się do środka, apatia. Niemoc, bezsilność, bierność, zobojętnienie. Nuda. Nuda, która zabija.

Pukałem w szybki, gdy słyszałem ruchy operatorów za ścianą. Chuchałem w lustro i rysowałem znak zapytania albo pisałem help. Ale oni nic. Tylko szurali. Czasem słychać było, jak się przesuwają z miejsca na miejsce. To wszystko. Zero kontaktu.

Brak okna, brak naturalnego światła i brak bodźców.
Ludzie, którzy jeszcze wczoraj się uśmiechali i opowiadali coś o sobie, siedzą teraz nieruchomo i patrzą w swoje skarpetki w japonkach. Nie sądziłem, że to wszystko stanie się tak szybko. Ale tutaj czas płynie inaczej . Nie mamy zegarków, strażnicy kontrolują nasz rytm dnia i mogliby nam poprzesuwać posiłki, skrócić spanie i tak zmanipulować, że po kilku dniach wstawalibyśmy o drugiej w nocy i nikt by się nawet nie zorientował.
Widzę, że w celi obok 810 - Marlon - znów ćwiczy brzuszki. Z opakowania po paście do zębów robię małe kuleczki, które wrzucamy do pustego kubka. Taka niby koszykówka. Prowadzi Kamienna Twarz, ma siedem celnych, Loczek ma cztery, ja trzy. Nim zdążymy cokolwiek dokończyć, wchodzi do celi Uśmiechnięty i zabiera nam kubek.
Zakazuje się więźniom posiadania naczyń w celi.

Zasady zmieniały się z godziny na godzinę. To, co było nakazem, stawało się zakazem. Strażnicy ustanawiali swój własny regulamin. Chcieli nas pozbawić poczucia bezpieczeństwa. A my tylko biernie czekaliśmy, co się wydarzy.
W łazience się nie rozmawia.
Dlaczego?
Więźniowie 433 i 701 zakaz korespondencji
NIE!- krzyknąłem. Chcę się odwołać do naczelnika więzienia.
Nie ma naczelnika więzienia.
Jak to nie ma. Przecież reżyser, Master of puppets, miał być naczelnikiem.
Ale już nie ma naczelnika.

Na kolację dostaliśmy trzy kromki suchego chleba i śledzia, który był tak posolony, że ledwo dało się go zjeść.
No i co master of puppets, wycofałeś się, najpierw nas podkablowałeś, a teraz się odsuwasz na bok, co? Zrobiłeś z nas króliki doświadczalne. Co, panowie eksperci, fajną macie zabawę?

Cały czas towarzyszyła mi myśl o manipulacji. Oprócz strażników wrogami stali się także realizatorzy.

Zawisłem na kracie i zacząłem bębnić o lustro palcami. Usłyszałem podobne bębnienie z drugiej strony lustra. Przestałem. Ktoś zza lustra też przestał. Znów zacząłem bębnić. Usłyszałem powtórzony rytm. Podszedłem do szyby i przysunąłem twarz tak blisko jak się dało. Zobaczyłem palce układające się w wiktorię.
To było ważne, podtrzymywało na duchu. Okazało się, że wszystko jest tylko wkrętem. Że poza więzieniem jest jeszcze jakiś świat.

NIBYLANDIA

Od kar nie ma odwołania. Należy wykonywać polecenia strażników.
Więźniowie muszą, więźniowie nie mogą, więźniowie mają obowiązek, więźniowie są zobowiązani... Więźniom NIE WOLNO.
Światło, które wybudza w nocy ze snu. Światło i dźwięk gwizdka.
Punkt czwarty.
O co chodzi?
Więzień 433 punkt czwarty regulaminu.
Nie pamiętam, nie chcę, nie wiem, o co chodzi...

Kiedy zgłaszałem jakiś problem, na przykład, że w nocy jest zimno, słyszałem odpowiedź: O to należy zapytać na apelu wieczornym. Kiedy pytałem wieczorem, słyszałem, że należy ten problem poruszyć rano. I tak w kółko.
Bez odpowiedzi. Wnioski i skargi więźniów, które miały być rozpatrywane na apelach, zostały całkowicie zignorowane. Właściwie to moje wnioski. Bo inni już drugiego dnia się wycofali, przyjęli postawę, która miała na celu wytrzymanie dwóch tygodni bez specjalnych konfliktów. Cicho, bez prowokacji, zgoda na wszystko. Aby dwa tygodnie i aby tysiąc sześćset złotych.
Jeden mi powiedział: Weź przestań, co się będziesz kłócił, jeszcze nas wszystkich wyrzucą i nie zarobimy.

Marlon zwrócił uwagę, że naczynia, w których jemy, nie są odkażane, zaczął coś mówić o przepisach behape, że droga czystych naczyń nie powinna krzyżować się z brudną. Ten strażnik z długim nosem - Pinokio - powiedział: Znajdujemy się w Nibylandii, nasza instytucja korekcyjna to Nibylandia, a w Nibylandii nie ma krzyżujących się talerzy.
Nibylandii ja ustanawiam prawo.

Jeden strażnik miał ambicje resocjalizacyjne. Organizował nam czas wolny. Raz zrobił nam konkurs na napisanie cv, listu motywacyjnego i... życiorysu.
Każdy dostał zawód i do niego miał wymyślić postać. Siedzieliśmy i pisaliśmy.
Ale nie spodobało się to chyba innym strażnikom. Ani realizatorom.
Następnego dnia rozmawialiśmy o prawie, o karaniu przestępców seksualnych itp. Wniosek był taki, że nie ma w naszym kraju czegoś takiego jak resocjalizacja, że prawo nie istnieje.
Przyszedł Uśmiechnięty i powiedział: Skoro nie ma resocjalizacji, to nie będziemy rozmawiali, skończyła się szkółka niedzielna.
I od tej pory w czasie wolnym sprzątaliśmy. Pucowaliśmy lustra weneckie. Zamiataliśmy podłogę, myliśmy łazienkę, myliśmy nawet foliową zasłonkę pod prysznicem, wszystko lśniło, w podłodze można było się przejrzeć, więźniowie zmieniali się w automaty, a chyba o to chodziło. Sprzątanie stało się rytuałem, tak rozciągniętym w czasie, że wydawało się, że sprzątamy pół dnia, że przez kilka godzin szorujemy lśniącą podłogę i zamiatamy w jednym miejscu.
Ten, który miał ambicje resocjalizacyjne, już się więcej nie pojawił...
Natomiast Czarny Maniek dał mi ostrzeżenie, że jak nie przestanę kląć i wspinać się po kratach przeniesie mnie do innej instytucji korekcyjnej. Zaśmiałem mu się w twarz, ale w nocy Loczek zdławionym szeptem powiedział: Widzisz, a jak nas gdzieś rzeczywiście przeniosą, do innego więzienia?
Daj spokój, przecież za parę dni stąd wyjdziemy
A jak nie? Jak nam naprawdę powycinają nerki?
A jakbyśmy tak jutro zrobili bunt w czasie sprzątania albo w czasie apelu, wsadzili strażników do celi i ich zamknęli, ich nie jest wielu. Wiesz, o co chodzi. Ten, co nam papierosy proponował, ten, co robił pogadanki, to ich już nie ma. Został Uśmiechnięty, Maniek i Pinokio. Na zmianie jest ich czterech tylko. A nas, my trzej, Marlon i ten, co się nie odzywa. Dalibyśmy im radę, trzeba tylko Marlonowi puścić jakiś greps rano, żeby wiedział, co się dzieje, wyobrażasz sobie, wsadzamy ich za kraty wrzeszczymy, zakuwamy w kajdanki, rozpierdalamy lustra weneckie, zabieramy kamery operatorom, rozwalamy czujniki przeciwpożarowe, woda się leje na wszystko, przybiegają do nas eksperci, i master of puppets, a my ich kręcimy i wszystko nagrywamy, jak w "Urodzonych mordercach", a później siadamy w pomieszczeniu strażników, jemy ich obiad, a im dajemy pomyje, i czekamy, co się stanie...
Weź się uspokój, wiesz ile kosztuje takie jedno lustro? Chcesz za to wszystko płacić?
Ale wiesz, jak to jest z zapałkami. Jedną zapałkę łatwo złamać, ale dziesięć to już nie tak łatwo...
Weź przestań. Ja nie chce dostać przy wyjściu faktury do zapłacenia za zbite lustro. Zarobię tysiąc sześćset a za lustra będę musiał oddać tysiąc czterysta, to się nie kalkuluje...

Nie kalkulowało im się...
Im bardziej oni się zapadali, tym bardziej mnie nosiło. Coraz głośniej śpiewałem, skakałem, robiłem pompki, śmiałem się, kiedy mi zabroniono rozmawiać w celi, mówiłem we własnym, wymyślonym języku, mówiłem sam do siebie, podchodziłem do lustra i udając, że to okno, mówiłem: O, jakie dzisiaj słońce, wiosna się zaczyna... Chłopaki patrzyli, ale im się już nie chciało.
Na apelu odezwał się ten, co nic nie mówił, zapytał strażnika, czy w niedzielę będzie msza, że on by chciał i może…Nie żartował, mówił całkiem poważnie. Pinokio się zaśmiał i powiedział: Do Nibylandii ksiądz nie przyjeżdża.

Więzień 960 prosił o widzenie, tak? Więzień 701 chciał napisać list? Prawda?
To nie będzie odwiedzin, ani listu. Wasz kolega z celi, więzień 433, złamał regulamin, bo przeklinał dzisiaj podczas jedzenia, a w trakcie jedzenia obowiązuje zakaz rozmów.
Chodź tu chuju… Chcesz karać ich za moje zachowanie, zdejmij te okulary...
Spodobało ci się bycie psychopatą, co?
Więzień 433 zostanie przeniesiony do innej celi ze względu na złe zachowanie i za zakłócanie spokoju innym więźniom. Więzień zabierze swoje rzeczy i opuści celę.

Usłyszałem, jak Loczek dusi śmiech. Uśmiechnięty wrócił do pomieszczenia strażników, a my się zaczęliśmy śmiać. Śmialiśmy się i nie mogliśmy przestać, i trwało to tak długo, że już nie wiadomo było czy się śmiejemy ze strażnika, czy z absurdu, w jakim tkwimy, czy się śmiejemy z rozpaczy, czy z tego, że nagle znaleźliśmy się w dość nietypowej sytuacji, która nas coraz bardziej obnaża, czy z samych siebie - obnażonych, bezbronnych, zamkniętych, bez okien, bez światła, bez kawałka gazety. Śmialiśmy się i nie pamiętaliśmy już wtedy, że to film, że to eksperyment. Że na hasło możemy wyjść. Słyszeliśmy strzępki rozmów między strażnikami. Maniek podnosił głos. A my ryczeliśmy ze śmiechu.
Uśmiechnięty użył gwizdka, później przyszedł do celi i zapalił papierosa. Dmuchając mi dymem prosto w twarz, powiedział: O, chyba więzień 433 nie ma ochoty na papierosa dzisiaj. I odszedł.
Zostawił mnie z pustym śmiechem odbitym w lustrze.
Kiedy opuszczałem celę, widziałem, że Loczek ma łzy w oczach.

Przenieśli mnie do celi z tym, co nic nie mówił. Myśleli, że się przy nim uspokoję, że się wycofam i dam zastraszyć. Chciałem sobie spiłować moje paznokcie, które zrobiły się dosyć długie, zacząłem piłować je o kratkę wentylacyjną. Okazało się, że w kratce jest ukryty mikrofon.
Uśmiechnięty znów stanął przed celą paląc papierosa, dmuchał dymem i czerpał przyjemność z tego, że ja mam dzień niepalenia. Więc ja mu zacząłem bekać. Byłem głodny, więc nie sprawiło mi to trudności.
On zapytał: Czy więzień 433 gorzej się czuje?
Nie. I znów beknąłem.
Czy więzień ma jakieś problemy?
Lepiej beknąć, niż puścić bąka.
W tym momencie z drugiej celi dobiegło nas pierdnięcie w wykonaniu Marlona.
Maniek się zajeżył: Bo wprowadzę w regulaminie punkt, że więźniowie mają zakaz wydawania takich odgłosów.
A tu drugie pierdnięcie. I beknięcie.
Już wiem, dlaczego jak się jest w prawdziwym więzieniu, to się mówi, że się siedzi w pierdlu. Bo dają takie żarcie, od którego się cały czas pierdzi. Jak nie jakąś fasolkę z cebulką, to cebulkę z fasolką.

Kiedy wariowałem, wrzeszczałem, skakałem po kratach, jakiś głos wewnętrzny mi mówił: weź przestań, co sobie pomyślą o tobie. Plułem w lustra weneckie, było słychać przestawianie statywów, ruchy operatorów za ścianką.
Świat rzeczywistości był coraz bardziej daleki i odrealniony, aż w końcu przestał być ważny...

Spacery odbywały się codziennie. Codziennie półtorej godziny chodzenia w koło w pomieszczeniu cztery na osiem. W towarzystwie kolegów z celi i strażnika odbijających się w wiszących wokół lustrach. Chodziłem na palcach, na piętach, skakałem, mruczałem, śpiewałem. Rozmawiałem z Marlonem. Co okrążenie wypowiadałem jedna sylabę. Chciałem mu powiedzieć, żeby coś, może..
Ale nic. Marlon robił brzuszki i też mu chyba wszystko zaczęło zwisać.

MAGICZNA FORMUŁA

W nocy znów nas obudzili.
Uśmiechnięty z gwizdkiem, Maniek z niezmiennym wyrazem twarzy służbisty.
Więzień 433, siódmy punkt regulaminu.
Więźniom nie wolno zapalać... zakazuje się więźniom zapalania światła...
Więźniowie nie mogą sami zapalać światła? W celi? Ja pierdolę, przecież w celi nie ma nawet wyłącznika, a tu jest zakaz, że więźniowie w celi nie mogą zapalać światła... To jest nielogiczne
Ja nie pytam, co jest logiczne, tylko pytam o siódmy punkt regulaminu.
A ty umiesz ten regulamin? - krzyknął Marlon do Mańka. Bo mówiłeś, że się go nauczysz na pamięć.
Maniek wyszedł. Zamknął cele. Kiedy już zaczęliśmy zasypiać, znów zapalili światło. I zarządzili nocny apel. Maniek i Pinokio.
Więzień 810 opuści celę.
Ale dlaczego?
Więzień 810 spędzi noc w izolatce.
I tak już mi nic więcej nie zrobicie. Miałem już wszystkie możliwe kary. Dzień niepalenia, zakaz widzenia, zakaz korespondencji...
Więzień 810 nie dyskutuje i przeniesie się do izolatki.

I zamknęli go w izolatce. Jak gdyby nigdy nic.
Ale to przecież moja wina. To ja się nie nauczyłem tego regulaminu.
Ja sprowokowałem. Nie możesz go za mnie karać.
Niech więzień 433 zachowuje się cicho.
Nie potrafię cicho.
Zakaz rozmów.
Ale ja mówię sam do siebie. To nie rozmowa.

Marlon coś wrzeszczał z izolatki. O Mańku, o systemie. Nie mogłem się tak po prostu położyć. Naciągnąłem na siebie koc i stanąłem przy kracie.
Więzień 433 niech się położy do łóżka.
Nie będę się kładł.
Marlon krzyknął do mnie: Weź się połóż, żeby inni nie byli ukarani za ciebie.
Nie.
I stałem.
Więzień 433 przejdzie ze strażnikiem do śluzy.
Nigdzie nie idę.
Więzień 433 ma obowiązek wykonywać polecenia strażnika.
Zimno mi. Nie będę nigdzie szedł. Skąd mogę wiedzieć, czy nie chcesz mnie pobić na przykład.
Chcę porozmawiać z więźniem. Na osobności. W śluzie.
Znajdujemy się w instytucji korekcyjnej. Każdy ma swoje zadania, prawa i obowiązki. Trzeba przestrzegać regulaminu. Więźniowie muszą się podporządkować. Proces resocjalizacyjny nie zawsze jest miły. Strażnicy ustalają, co wolno więźniom.
Mówił to w taki sposób, jakby w to wierzył. Jakby miał ten jeden tekst wyuczony na pamięć. Zero emocji, opanowana twarz. Brak jakiejkolwiek mimiki.
Koleś, który ma tylko jeden cel - wytrwać do końca, bez większych strat.
Naszym zadaniem jest... musimy się podporządkować... Jak jakiś dyplomata, który mówi o celach misji stabilizacyjnej. Jak jakiś chuj z telewizora.
Z nienagannym wyrazem twarzy, chuj, który waży słowa, wyciąga dłoń i podaje ją innym chujom w świetle kamer i błyskach fleszy...
Żal mi ciebie, wiesz... Tego, że wychodzi z ciebie psychopata.
Więzień 433 wróci do celi i położy się do łóżka.

Czułem się wyprany. Osamotniony, wydymany, wyczerpany. Marlon dał się przekonać, że opór jest bezcelowy. Podczas porannego spaceru miałem ochotę wyrzygać się pod nogi strażnikowi. Tylko po co?

Po spacerze podszedł do mnie Uśmiechnięty i zaprowadził do śluzy. A tam Marta. Nie mogłem jej powiedzieć, jak tu jest, chociaż pytała. Pocałowaliśmy się przez kraty, bo strażnik nie chciał ich otworzyć. Miałem świadomość, jak wielu ludzi nas obserwuje i to mi przeszkadzało.
Jak ci tutaj jest?
W porządku. Fajni koledzy, pyszne jedzonko, miło, przytulnie. Świetnie się bawię. Masa rozrywek...
Nie wolno rozmawiać o instytucji korekcyjnej...- powiedział do Marty Uśmiechnięty.
Wyglądała na przestraszoną.
Powiedziała: Nie musisz tam być.

Obiad się spóźnił. Poczułem to w żołądku. Siedzieliśmy w celach, czekaliśmy. I nic. Czekaliśmy, pytaliśmy, kiedy jedzenie. Ale strażnicy nie mogli nas informować, która godzina. Chodzili tylko przed celami i z satysfakcja patrzyli, jak nie możemy się doczekać jedzenia. Później poczuliśmy, że oni jedzą. Co to było? Biała kiełbasa, nie, to nie kiełbasa to żurek, a może bigos i ziemniaczki.
Kurwa, ja pierdolę, niech to chuj zajebie w dupę w te i nazad, będzie to jedzenie czy nie? - wrzasnąłem
Bardzo proszę.
Uśmiechnięty postawił przed naszą celą parującą fasolkę po bretońsku.
Ale celi nie otworzył. Patrzyliśmy, jak nasz obiad stygnie, żołądki nam się ściskały z głodu, a fasolka stała. Strażnicy śmieli się w swoim pomieszczeniu.
Fasolka zrobiła się zimna i dopiero wtedy dali nam ją zjeść.

Uśmiechnięty powiedział do mnie: Jak ci się coś nie podoba, możesz wyjść.
Wystarczy magiczna formuła.
Rozwiązuje umowę bez podania przyczyn - powiedziałem.
I wyszedłem.
Przebrałem się w toalecie strażników. Rzuciłem tę szmatę z numerem na kamerkę wiszącą pod sufitem. Odwróciłem się do lustra i powiedziałem: Spierdalać!

PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA

Pierwszy podszedł do mnie master of puppets. Obok niego stał operator z kamerą. Poszliśmy z psychologiem do innego budynku.

To nie chodziło o żarcie. Ani o to, że przyszła Marta. To nawet nie to, że Uśmiechnięty z tym swoim wyrazem twarzy chodził i napierdalał pałką w kraty.
Już nie miałem siły. Byłem wyczerpany.
Bałem się siebie, innych nie. Bałem się, że zrobię coś złego albo że przestanie mi się chcieć, że stanę się warzywem.
Osłabiło mnie to, że spotkałem się tam z taką bezwolnością, z konformizmem, z przyzwoleniem na absurdalne działania. Walka nie miała sensu. Kwestią czasu byłoby stosowanie przemocy. A ja nie chciałem być ani tego świadkiem, ani uczestnikiem.
Wracałem do tej rozmowy z Mańkiem w śluzie w nocy. Myślałem wtedy, że go uderzę, że mam ochotę tak mu zajebać, żeby mu nos wbił się w mózg - ta myśl mnie osłabiła, że coś takiego przychodzi mi do głowy.
Rozpłakałem się.
Uświadomiłem sobie, że gdybym był strażnikiem, musiałbym być straszny.

Wszedłem na chwilę do pomieszczenia, w którym siedzieli realizatorzy. A oni do mnie wszyscy, jakby mnie znali nie wiem jak długo.
O, Pomarańczowy, kibicowaliśmy ci, zakładaliśmy się o ciebie, wiesz... Czy będziesz walczył do końca? Czy wyjdziesz?
Pomyślałem: o co była ta walka? I z kim?

Kilkanaście monitorów. Stół realizatorski. Podgląd na wszystkie kamery.
Loczek, Marlon, Kamienna Twarz. Pomieszczenie strażników.
Wszystko. Zbliżenia. Każdy szept.

Nie mogłem tak po prostu wyjść i pojechać do domu. Chciałem zobaczyć, jak się to wszystko potoczy. Co się stanie. Chciałem, żeby coś zrobili, kibicowałem im, patrząc w monitory i obserwując, co robią.
Siedziałem i patrzyłem.
Maniek chodził w kółko. Od ściany do ściany. I do drzwi. I znów do ściany. Pinokio siedział i jadł kiełbasę z cebulką. Nie było Uśmiechniętego. Jak się później okazało, został odsunięty od eksperymentu, bo powiedział do mnie, że jak mi się nie podoba, to mogę wyjść.

Loczek wymyślił grę w zośkę. Grali skarpetkami zwiniętymi w kulkę, ale jak przechodził strażnik, to przerywali. Mimo że nie mieli zakazu, myśleli, że to coś niestosownego...
Marlon robił brzuszki.

Ustabilizował się rozkład sił - powiedział ekspert od więziennictwa. - Chłopaki za wszelką cenę będą chcieli przeżyć i nic nie zrobią. Po wyjściu Pomarańczowego nie ma tam żadnego czynnika, który by spowodował zmianę tej sytuacji.
Nie ma sensu ciągnąć tego dalej w takiej formie.
Chcieliśmy buntu, a tu mamy do czynienia z konformizmem.
To może sobie tak trwać. Maniek będzie chodził w kółko i pstrykał palcami, oni będą sprzątali. Nic się nie zadzieje. Trzeba wyostrzyć kurs. Trzeba to jakoś podkręcić.

Więc zaczęli podkręcać.

GŁĘBSZY SEN

Ekspert zarządził głębszy sen. Polegało to na tym, że strażnicy, którzy dotąd zmieniali się co dwanaście godzin, zostają w więzieniu do końca. Nie mogą już sobie wychodzić do domów. I analizować w świecie realnym, co dzieje się w powtórzeniu.
Naczelnikiem więzienia został Czarny Maniek.
Powiedział wszystkim: - To już nie będzie przedszkole.

Wszystkich to przerosło.
Maniek zamykał się coraz częściej w łazience. Dopisywał punkty do regulaminu. Mówił do lustra. Robił taki numer z palcami dłoni. Kciukiem lewej ręki dotykał do wskazującego prawej i na odwrót. A później przekładał te palce coraz szybciej i szybciej. Ale tak, żeby się nie pomylić. I tak w kółko. Łazienka, lustro, palce. Chodzenie od ściany do ściany.

I wtedy Loczek otworzył celę. Grzebieniem. Uchylili drzwi, a Loczek wybiegł do pomieszczenia strażników. Chciał sprawdzić, która jest godzina. Usłyszał kroki, przestraszył się i uciekł.
I zamknął się z powrotem w celi. Tak, żeby Maniek się nie zorientował.
Później Marlon się otworzył. Ale w obecności Mańka. Uchylił drzwi, popatrzył na niego i zamknął:
No i widzisz, kurwa, widzisz...

Oni są w takim stanie, że chcą, żeby ktoś myślał za nich. Zostawiają strażnikom podejmowanie decyzji.- mówił ekspert. Nie będą walczyć. Nic nie będą robić. Czekają tylko, co zrobią strażnicy.
Gdybyśmy teraz poszli do nich i wyciągnęli pały, to oni by nam obciągnęli - w takim są stanie. Wszystko im można teraz zrobić.
Jak im dać kubek z moczem, to też wypiją.

No to spróbujmy.

Dostali na kolację owsiankę. Ale nie była to normalna owsianka, tylko taka na wodzie i ze słonym śledziem w środku. Marlon jak tego spróbował, to skrzywił się, a z chwilę stojąc przed lustrem nasikał do talerza.
Czy więzień wie, że ma obowiązek przestrzegać regulaminu?
Wiem, szanowny panie strażniku.
W regulaminie jest napisane, że więzień ma obowiązek zjadać to, co dostaje.

Wieczorem Maniek przyniósł im do celi wiadro.
W naszej instytucji korekcyjnej popsuła się kanalizacja. Teraz więźniowie, jeśli chcą załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne, mają to robić do tego oto wiadra.
Widać było, że Marlon gotuje się w środku. Ale tylko on. Cała reszta akceptowała wszystko, co się działo. Patrzyli bezmyślnie w podłogę.
Marlon nasikał do wiadra. Raz. Potem drugi. A później wylał to przez kraty prosto pod nogi Mańka, kiedy ten przechodził obok celi.
Więzień 810 weźmie szmatę i to posprząta.
Myślałem, że dojdzie do starcia. Byłem tego niemalże pewien. Chciałem, żeby coś się stało. Wszyscy przed monitorami czekali, co będzie dalej.
Marlon został wypuszczony z celi.
Wziął szmatę i grzecznie umył podłogę.

Teraz to on już jest cwelem - powiedział ekspert - i te talerze, których dotykał, też są przecwelone. W normalnym więzieniu, to by dostał taki wpierdol od innych więźniów, że by się nie pozbierał, a tu nic. Tu wszyscy grzecznie siedzą i czekają, aż się sytuacja potoczy bez ich udziału. Tak nie może być.
A może ich zamienić rolami? Mańka wsadzić do więzienia, a z Marlona zrobić teraz naczelnika?

POSTRZYŻYNY

Miałem dość. Po jednej stronie hardkor w postaci walki o władzę ze strażnikami. Walki ze sobą, z nudą, z bezsensem i absurdem całej sytuacji. Z drugiej strony ekipa realizatorów i pociągający za sznurki eksperci. Master of puppets spotykał się Mańkiem w śluzie i dawał mu rady. Nic nie zmieniaj, jest okej, tylko daj im wiadro i niech sikają do wiadra w celi. Maniek pytał, czy to w porządku. Tak, tak wszystko dobrze. Tak ma być. A później dyskutował z ekspertami: A co będzie, jeśli ich zamienimy rolami, jakie dać Mańkowi kolejne zadanie, żeby podkręcić sytuację?
Na oczach wszystkich Maniek wchodził coraz głębiej w swoją rolę, coraz bardziej się angażował. Jedna kamera robiła cały czas tylko jego bliskie plany, a on od kraty do kraty i palcami w kółko.
Więźniowie siedzieli. Zero starć. Zmęczenie, znużenie, apatia.

Jak master of puppets zaniósł Mańkowi maszynkę do golenia i kazał ogolić wszystkich, Maniek zapytał tylko, czy na trzy milimetry wystarczy, czy na zero.
Na trzy wystarczy.
W instytucji korekcyjnej, w której się znajdujemy, panuje wszawica. W związku z tym więźniowie muszą ogolić głowy. Podczas apelu wieczornego odbędzie się strzyżenie.
Loczek chyba miał znowu łzy w oczach, ale operator zrobił bliski Marlona.
Czterej więźniowie wyszli z celi i stanęli w rzędzie.
Panie naczelniku, więzień 960 odmawia wykonania polecenia
Więzień 574 też odmawia.
Szanowny panie naczelniku, więzień 701 także odmawia wykonania polecenia.
Cisza. Maniek przechodzi z jednej strony korytarza w drugą i z powrotem.
Więzień 810 jest gotowy do strzyżenia.
Marlon bierze maszynkę i goli włosy.
Chwilę później ogolony zostaje też Loczek.
Pozostali dwaj stoją.
Skoro więźniowie odmawiają wykonania polecenia naczelnika więzienia, apel będzie trwał, dopóki nie zmienią zdania i nie obetną włosów.
Cisza. Stoją.
Panie naczelniku, ja przekonam więźniów - mówi Marlon.
Co ci szkodzi, i tak niedługo stąd wyjdziemy, a ty się będziesz buntował z powodu włosów, weź przestań, przecież chyba nie chcesz, żeby przez ciebie apel trwał nie wiadomo ile. Poza tym weź i sobie oblicz, jak dzisiaj skończymy, to za ile dni nam zapłacą? Za sześć? A jak wytrwamy do końca? No i co? I co opłaca się?
Z powodu głupich włosów?
To się nie kalkuluje.
Ogolił wszystkich.

Maniek podszedł do Pinokia: A gdybyś teraz ty był naczelnikiem? Chyba żartujesz. Gdybym miał być naczelnikiem, to bym od razu stąd spierdolił.

TO NIE BYŁEM JA, TO BYŁ 433.

Żal mi było Mańka. Wszystkich mi było żal, ale Mańka najbardziej. On się wkręcił. Za przyzwoleniem ekspertów, realizatorów, psychologów. Podkręcany, mobilizowany, utwierdzany w przekonaniu, że jest okej. Niby okej, ale palce to mu cały czas się kręciły. Miotał się. Krata, krata, ściana.

Co się dalej stanie? Dali się ogolić, na co jeszcze pozwolą?
Ekspert zachowywał się tak, jakby miał przed sobą lalki, a nie ludzi. Master of puppets nic nie mówił. Nie mam pojęcia, czy czuł jakąkolwiek odpowiedzialność za to, co dzieje się w środku. Monitory sprawiły, że wszyscy patrzyli na to, jakby to był spektakl. Wiedzieli, że z Mańkiem jest źle, ale nikt nie zaproponował, by go odsunąć od eksperymentu.
On już jest wkręcony. On się nie będzie mógł po tym pozbierać. Ten facet będzie potrzebował psychologa - mówili. Ale tylko mówili. Odpowiedzialności żadnej. Bo każdy przerzucał odpowiedzialność na innych, master of puppets na eksperta, ekspert na psychologów.
Wszyscy komentowali.
On jest z zawodu aktorem, po szkole aktorskiej, on wszedł po prostu w rolę. On gra. Zobaczcie, staje przed lustrem, poprawia czapkę i myśli sobie: jestem kutasem, jestem strażnikiem-psychopatą.
Nie, nie. On naprawdę uwierzył. On będzie potrzebował pomocy po wyjściu.
I to nie jednorazowej rozmowy. Tylko długiej terapii.

I kiedy tak siedzieli i komentowali, Maniek otworzył celę. Wypuścił więźniów.
Pozwolił im się przebrać w ich ubrania. Usiedli wszyscy na taboretach w korytarzu i zaczęli rozmawiać. Teraz oni komentowali. Że to wina realizatorów, że całemu złu winien jest master of puppets, że to nie był eksperyment, tylko manipulacja, że przez cały czas pociągani byli za sznurki. Taka instytucja korekcyjna nie ma sensu, to, co się tu dzieje, to jakiś absurd. Tu nie ma żadnej walki o władzę ani o godność. Tu jest tylko przetrwanie i liczenie dni i kasy.

Maniek prosi Marlona, żeby go też ogolić.
Marlon bierze maszynkę i obcina Mańkowi włosy. Wszyscy podają sobie ręce.

Ekipa wchodzi do więzienia. Ja też wchodzę. Chce podejść do Mańka i go przytulić, ale Maniek ustawia się tak, jakby miał oddać cios. Boi się mnie. A ja chce go tylko uścisnąć. Powiedzieć mu: Maniek to była tylko taka gra.

To ty tam byłeś cały czas - krzyczy do mnie Marlon. Z nimi. Wiedziałem. Byłeś podstawiony. Sprzedałeś nas. Wiedziałem, wiedziałem... To dlatego tak się zachowywałeś.
Marlon, to nie tak. Ja nie byłem podstawiony.
Dobra, dobra. To dlaczego tak się zachowywałeś?
To nie byłem ja.
A kto?
To był 433.

Wyszli na zewnątrz. Poszli rozmawiać z ekspertami, psychologami.
Zostałem sam w pustej celi. Podniosłem to polowe łóżko i pierdolnąłem nim o kratę.
Później poszedłem do pomieszczenia strażników. Przymierzyłem czapkę Mańka. I okulary. Spojrzałem w lustro...

Relacja więźnia 433 - uczestnika eksperymentu "Powtórzenie" Artura Żmijewskiego  została spisana przez Martę Dzido

 

KALKULATOR
opowiadanie do obrazu Agnieszki Sandomierz, 2006

Pierwszy raz był w tym ciemnym korytarzu, później, kiedy zabrałeś mnie do siebie, w drugim pokoju byli jacyś twoi znajomi, zakrywałeś mi ręką usta, żeby nie było słychać, trzeci to było jeszcze tej samej nocy, na klatce, kiedy czekaliśmy, aż przyjedzie taksówka, później w taksówce kierowca dziwnie patrzył, cały samochód wypełnił się tym naszym seksem, naszym zapachem, uchyliłam okno, udawałam, że nie wiem, że on wie. Dochodziła druga.

Czwarty raz był wtedy, jak poszliśmy do teatru, w łazience, powiedziałeś mi, że moja dłoń pachnie mandarynkami. Za piątym razem, znów w twoim mieszkaniu, tym razem nie było nikogo, ale i tak nie krzyczałam, nigdy nie krzyczę, zapytałeś, czy mam kogoś, powiedziałam, że chyba tak... Miałam na myśli ciebie, ale ty tylko zapaliłeś papierosa i już nic nie mówiliśmy.

Szósty raz to był wtedy, jak cię zaprosiłam na kolację, nienawidzę robić jedzenia, nic mi nie wyszło, musiałam wszystko wyrzucić do kosza, a później zamówiliśmy pizzę i poszliśmy do nocnego po wino, myślałam sobie wtedy, że może zostaniesz, ale ty nie chciałeś. Powiedziałeś, że masz jutro coś ważnego w pracy, że musisz wrócić do domu i...

Siódmy był w parku, nie... to ósmy był w parku, a siódmy był wtedy właśnie, gdy byłeś u mnie.

Dziewiąty był dziś.

Zadzwoniłam znienacka. Wiem, że nie wypada wpraszać się do ciebie o jedenastej rano w czwartek. Wiem, że wolałbyś mieć zaplanowane. Włoski byś sobie ułożył na żel, może byś się wykąpał. Albo chociaż szybki prysznic. Ale ja właśnie lubię, jak pachniesz spocony i jak masz słoną skórę. Słoną wolę od tych perfum za dwieście pięćdziesiąt.

Ale tobie widocznie nie wypadało powiedzieć: nie przychodź, jestem zajęty. Muszę się wykąpać. Mam brudne skarpetki. Pracuję, kończę ważny projekt, muszę zrobić kosztorysy. Bo co by było, gdybym się obraziła i więcej nie przyszła.

Więc wpuściłeś mnie. Mimo niechęci, mimo bałaganu w pokoju, mimo podkrążonych oczu, mimo rozciągniętych spodni od dresu i braku mleka do kawy w lodówce.

Zastanawiam się, czy lubisz, jak dziewczynki liżą twój pępek.

Och, nie przejmuj się tą fałdką tłuszczyku, to zupełnie normalne, zresztą przy twojej pracy, samochodzie, fotelu przed komputerem, i tak nie jest źle. Nie, nie chcę być złośliwa, nie bierz tego do siebie.

Dlaczego mówisz, że jestem dziwna...

Wiem, że przeszkadza ci, jak mam okres. Mówisz do mnie, że nie mogę się kochać, ale to ty nie możesz, ja mogę, to ty wzdrygasz się na samą myśl - krew, to obrzydliwe, a krew z cipy to obrzydliwe dziesięć razy bardziej.

Ale ja nie przyszłam po to, żeby się kochać.

Przyszłam pomilczeć do ciebie. Patrzeć przez twoje okno i ssać kostkę cukru w kształcie serca. Przyszłam do ciebie poudawać, że mnie nie ma.

Ty byś sobie kończył te kosztorysy, byś sobie w drugim pokoju coś na komputerze obliczał. Ja i tak nie wiem, czym się różni brutto od netto.

A prawo mi się myli z lewo.

Siedziałabym cicho w kuchni. Obgryzałabym paznokcie. Kręciłabym włosy na palcu. Jadłabym jabłko.

Ale jakoś nam to nie wyszło...

Głaskałeś mnie przez ubranie, przez koszulkę i majtki. Ostrożnie i delikatnie, żeby przypadkiem krwi nie zobaczyć, żeby ci ta krew nie trysnęła prosto w twarz. Albo na wypielęgnowane dłonie ze spiłowanymi równo paznokciami. I myślałeś sobie - no zrób mi wreszcie laskę, a potem sobie idź.

Ale nie powiedziałeś tego. Nie wypadało.

Przecież mama ci zawsze powtarzała: Nie można ranić innych, nie można innym robić przykrości, dziewczynek nie można traktować instrumentalnie.

Dlatego robiłeś to tylko w myślach, a na zewnątrz tylko twój kutas się podnosił coraz wyżej, wyżej i do ust. I myślałeś o tym, jak twój kolega ostatnio pokazywał ci film nakręcony komórką. Właśnie jak jego dziewczyna mu laskę robi, i myślałeś, dlaczego ja takiego modelu jeszcze nie mam, też bym to teraz zrobił. Bym zrobił i rozesłał mejlem kolesiom w pracy.

Ale nie zrobiłbyś, nie zrobił, bo nawet jakbyś taki telefon miał, to by ci taka propozycja nie przeszła przez gardło.

Bo dziewczynek nie wolno traktować instrumentalnie - tak cię mama uczyła. Dla dziewczynek trzeba być dobrym i dżentelmeńskim. Szczególnie w pierwszych tygodniach znajomości...

MIASTO
wiersz, 2000

Miasto kona.

Miasto o nas milczy.

Czy jest tu tylko na chwilę? Przejazdem? Przypadkiem?

Miasto umiera powoli.

Na Woli. Albo na Ursynowie – jak kto woli…

Licząc barany przed snem.

Jest embrionem świata, tajemniczym, niepostradanym jeszcze zmysłem.

 

Miasto ginie.

I nie uratuje nikt miasta.

Stare kamienice po tej praskiej, gorszej stronie. Z rumieńcem na bruku.

Kurwy w magicznym kwadracie ulic.

Ciekawe, kto do nich chadza? Może czyjś tata?

Zawsze znajdzie się jakiś ojciec – nawet dla miasta.

 

Miasto stolica.

O stu licach.

O stu twarzach.

Wciąż się przepoczwarza. Wciąż się rozmnaża. Wciąż stwarza.

Miasto, które się co rano powtarza w tramwaju numer siedem.

Jak siedem grzechów głównych,

Z których najcięższym jest oczywiście mieszczaństwo.

I podwójna moralność,

Która każe udawać, że sterczący w niebo penis miasta to tylko Pałac Kultury.

A to przecież potencjał twórczy. Wiecznie wyprężony fiut.

Jak muza, którą o natchnienie prosi każdy warszawiak.

 

Miasto stąpa.

Parapety,

Pety, tynki,

Kilometry metra.

Zbudowane z niedopowiedzeń,

Z nawiedzeń,

W dzień.

 

Miasto cierpi na bezsenność – pod kołdrą z asfaltu ciężko usnąć.

Blade, rozedrgane – ledwie wiąże koniec z końcem.

 

Miasto ma łzy po drugiej stronie Wisły.

Miasto ma cisze, której nikt nie słyszy.

Jest rozwleczone,

ubogie w prawdę.

 

Miasto krwawi – jest ciężko ranne.

Poranne.

O brzasku.

W potrzasku.

Z obrzękniętą twarzą – jeszcze ślepe, a już chodzi.

Dziwne, dzikie, niewyraźne.

 

Miasto jest po czterdziestce.

Ma zmarszczki w chodnikach i kącikach dróg.

Szuka w kawiarniach przygodnych romansów.

Nie używa słów.

Nie unosi się gniewem.

Nie prosi o nic i nic nie dostaje.

Miasto ma własne zdanie a mianowicie nie chce.

Naprędce,

Na pręcie,

Pod pręgierzem.

 

Miasto rozkłada się pod stopami pieszych.

Jeszcze nie zginęło,

Póki my giniemy.

Z tęczą w perspektywie

Odlicza do zera…